top of page
  • ZdjÄ™cie autoraKarolina Ropelewska-Perek

Madidi National Park. Podróż do boliwijskiej Amazonii.

Zaktualizowano: 22 paź 2020


Cudowny widok z tarasu Atarisi Lodge niedaleko Tumupasa.

O Madidi pierwszy raz przeczytałam wiele lat temu, zanim jeszcze pojawiła się myśl, że mogłabym pojechać do Boliwii. W tym czasie głównym kierunkiem naszych podróży była Azja, a Ameryka Południowa trochę mnie przerażała. Nie znałam hiszpańskiego, loty były dużo droższe niż do Azji, ale wszystko co przeczytałam fascynowało bo kocham kontakt z naturą i miałam wielką ochotę zobaczyć dżunglę w tej części świata.

Park Narodowy Madidi został utworzony w 1995 roku i obejmuje powierzchnię 18,958 km2. Obszar ten uważany jest za jeden z najbardziej zróżnicowanych biologicznie obszarów na świecie, znajdują się tu zarówno ośnieżone szczyty Andów jak i tropikalny las porastający brzegi Tuichi. Występuje tu 20 000 gatunków roślin, 1254 gatunków ptaków co stanowi 14% gatunków występujących na świecie, 272 gatunki ssaków. W dalszym ciągu odkrywane są nowe gatunki zwierząt jak małpka Madidi titi odkryta w 2004 jako gatunek endemiczny, występujący jedynie tutaj.

Planując podróż do Boliwii pamiętałam o Madidi, właściwie to wokół tego miejsca ułożyłam miesięczny plan podróży, która zaczynała się w Sao Paulo w Brazylii, wiodła przez Paragwaj, całą Boliwię a kończyła się ponownie w Brazylii. Wiązały się z tym długie przejazdy autobusami, liczne loty samolotami i zmęczenie. Zaczęłam od szukania miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać w okolicach Madidi, ale nie widziałam się w jednej z lodgy, na gotowej wycieczce z całą masą innych osób bo mieliśmy już przyjemność brać udział w takich "imprezach" np. podczas pobytu na rzece Kinabatangan w malezyjskim Borneo. Jadąc do dżungli nastawiam się na ciszę, odgłosy natury i w duszy liczę na to, że ludzie, których tu spotkam przyjechali w tym samym celu. Im mniej innych ludzi, tym większa szansa na totalne odcięcie od świata.

Miejsce, w którym tu mieliśmy się zatrzymać było pierwszą rezerwacją, którą zrobiłam. Zakochałam się w widoku, który rozpościerał się z tarasu, bliskość parku była wielkim atutem. Żadnych luksusów, gotowych wycieczek, ale mogliśmy umówić się z przewodnikiem na trekking, wybrać się na pampę, pojeździć konno. Taki był przynajmniej nasz plan. W Atarisi Lodge postanowiliśmy zatrzymać się na 4 dni. Cena za dobę bez wyżywienia to 50$ za dom, ale można wybrać opcję z pełnym wyżywieniem za większą opłatą. My postanowiliśmy postawić na porcje wojskowe, które świetnie sprawdziły się rok wcześniej w kolumbijskiej Amazonii.



Pozostał jeszcze jeden problem logistyczny - jak dostać się tu z La Paz? Można jechać autobusem z La Paz do Rurrenabaque, ale to długa i niepewna trasa, szczególnie w porze deszczowej może wydłużyć się nawet do 20 godzin. Druga opcja to lot liniami Amaszonas, jedyną na chwilę obecną linią, która lata na tej trasie, dwa przeloty dziennie. Podróż skraca się wówczas do 40 minut. Jedynym problemem jest odwoływanie lotów w związku z warunkami atmosferycznymi. Czekając na jakąś promocję tych lotów wyczytałam, że lepiej jest kupić przelot w godzinach rannych bo w razie odwołania lotu to właśnie ci pasażerowie mają pierwszeństwo na najbliższy lot. Na szczęście nie musiałam sprawdzić czy to prawda bo nasze loty odbyły się jak zaplanowano. Cena za przelot w dwie strony na osobę z bagażem wyszła ok 650zł.

DROGA DO ATARISI LODGE

Tumupasa jest oddalona od Rurrenebaque o 50 km a stamtąd jest jeszcze 3 kilometry do miejsca, które wybraliśmy. Pobyt w Atarisi Lodge zarezerwowaliśmy w opcji bez wyżywienia, dlatego po przylocie musieliśmy zrobić zaopatrzenie. Z tego powodu poprosiliśmy właścicieli, żeby ktoś po nas przyjechał bo to znacznie ułatwiało sprawę pokonania odległości.

Po 40 minutach lotu z La Paz, podczas którego zupełnie ogłuchłam z powodu przeziębienia, wylądowaliśmy na małym pasie startowym w Rurrenabaque. Na lotnisku czekały na nas dwa małe autobusy, z których wysiedli następni pasażerowie, a my zajęliśmy ich miejsca.



Jechaliśmy kilka minut do małej sali przylotów i odlotów. Raul, nasz przewodnik już na nas czekał. Szybko dostaliśmy bagaże i pojechaliśmy taksówką z jego znajomym. 10 Bob za osobę. Kupiliśmy parę rzeczy w sklepie takich jak woda, jajka na 5 dni pobytu i ruszyliśmy do portu. Za 1,5 Bob od osoby przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki Beni. Tam czekał na nas następny kierowca. Kurs w jedną stronę za 30$ (jakieś 200 Bob). Droga ciągnie się wzdłuż pasma gór, który jest naturalną granicą parku Madidi. Nie wiem ile razy w ciągu godziny drogi przekraczaliśmy różne rzeczki, ale droga do łatwych nie należy. Okolica jest przepiękna, zielona, gdzieniegdzie porozrzucane są niewielkie zabudowania.

POBYT W ATARISI LODGE

Nie do końca wiedzieliśmy jak będzie wyglądał nasz pobyt w Tumupasa. Byliśmy przygotowani na trekkingi, chcieliśmy wybrać się na pampę konno i odpocząć po intensywnych 2 tygodniach w podróży przez 3 kraje. Tego co czekało na nas w Atarisi zupełnie się nie spodziewaliśmy, ale z drugiej strony po raz kolejny w miejscu, gdzie chciałam odciąć się od świata spotkaliśmy fantastycznych ludzi.

W Atarisi czekał na nas Eduardo z mamą Auri. Oboje pochodzą z Chile, ale Eduardo tu się urodził i mieszkał z rodzicami do 10 roku życia, wtedy wrócili do Chile. Jednak sentyment do tego miejsca pozostał i postanowili kupić tu ziemię, wybudować dom i być może kiedyś wrócić tu na stałe. Auri wielokrotnie podkreślała, że tu zostało jej serce.



O niespodziewanych gościach, którzy przyjechali dzień wcześniej dowiedzieliśmy się od Raula jadąc naszą rozklekotaną taksówką do Atarisi. Raul jest przewodnikiem pochodzącym z wioski San Jose de Uchupiamonas oddalonej od Tumupasa o 30 km w górę rzeki, znajdującej się na terenie parku Madidi. Sam uczył się angielskiego co w tych stronach dla zagranicznego turysty jest bardzo pomocne :) Barbarę i Diego poznaliśmy niedługo po przyjeździe. Sympatyczna parą pochodząca z Chile, dobry przyjaciel Eduardo i jego żona. Szybko znaleźliśmy nić porozumienia, Basia jak ją nazywaliśmy, świetnie mówi po angielsku i bardzo ułatwiała nam kontakt z właścicielami, którzy tego języka nie znają. Jednak bariera językowa nigdy nie stanowi dla nas większego problemu. Ja trochę rozumiem, trochę umiem powiedzieć a resztę załatwia uśmiech i poczucie humoru :)


Nie mogłam się doczekać wejścia do naszego pokoju, tego widoku z tarasu, który mnie oczarował parę miesięcy temu. Był taki sam jak na zdjęciach. Dolina tonąca w morzu zieleni a w oddali widać rzekę Beni. Dom zbudowano z drewna, kamieniem wykończono łazienkę i kuchnię znajdującą się na niższym poziomie. W trakcie naszego pobytu dom nie miał elektryczności, więc po zachodzie słońca używaliśmy latarek i świec. Nie muszę chyba wspominać, że nie ma tu internetu? :) Pobyt w pobliżu dżungli wiąże się także z tym, że przyroda wręcz sama wchodzi do domu. Każdego dnia nasz ogromny pokój dzieliliśmy z dużymi konikami polnymi, karaczanami i innymi owadami. Jednego wieczora siedzieliśmy na tarasie i poszłam umyć ręce do łazienki. W świetle latarki dostrzegłam cucaracha i zawołałam męża, żeby się go pozbył. Nie skończyłam mówi, gdy świecąc kawałek dalej w kierunku prysznica zauważyłam tarantulę, która na karalucha polowała. Zostało wołać Raula, który przyszedł spokojnie z miotłą, pajączek powoli na nią wszedł, zrobiliśmy zdjęcia i wypuściliśmy ją. Niby za każdym razem mam świadomość, że takich stworzeń można się spodziewać, ale ten element zaskoczenia… No bo przecież co z nią zrobić? Nie wystartujesz do tarantuli z klapkiem a poza tym szkoda jej. Była piękna. Mimo, że boję się pająków.



Niedługo po naszym przybyciu Basia zapytała nas czy nie mamy nic przeciwko temu, żeby tego wieczoru na naszym tarasie odbyły się 41 urodziny Eduardo. Oczywiście byliśmy zaproszeni. Zgodziliśmy się bez namysłu. To była świetna okazja, żeby się bliżej poznać. Był grill, chilijskie wino, chilijskie pisco i polska wódeczka, którą nadal mieliśmy w plecakach. W podróży zawsze w końcu znajdzie się okazja, żeby podzielić się polskimi specjałami. Nie spodziewaliśmy się takiego powitania. Od razu poczuliśmy się tu jak w domu, z wizytą u rodziny, której dawno nie widzieliśmy :)

NIE DO KOŃCA ZGODNIE Z PLANEM

Kolejny dzień mieliśmy spędzić na wolnych obrotach, odpocząć i nacieszyć się pięknem miejsca, w którym się znaleźliśmy. Wstałam przed budzikiem, w drodze do łazienki spojrzałam na swoje ręce, które dziwnie swędziały. Nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Całe ramiona w jakiejś wysypce, plecy i brzuch też. Później zaczęło pojawiać się tego jeszcze więcej na biodrach. Rozmywały się w jednym miejscu i pojawiały w drugim. Nigdy wcześniej nie miałam takich problemów, nie jadłam nic podejrzanego, nieznanego i to wykluczało alergię. Auri widząc moją skórę wysmarowała wszystkie te miejsca mąką kukurydzianą, przyniosło to ulgę bo już tak nie swędziało. Wszyscy myśleliśmy, że to minie.



Zostaliśmy w domu sami bo nasi nowi znajomi wybrali się na ryby. Mijały godziny. Poszliśmy na spacer podziwiać widoki na piękne góry otaczające dolinę, na którą mieliśmy widok z pokoju. W drodze powrotnej zmoczyła nas ulewa. Pogoda jest tu nieprzewidywalna i bardzo szybko się zmienia. Niedługo później wrócił Eduardo z całą resztą. W tym czasie wysypka pojawiła się już na nogach, wcale nie było lepiej. Eduardo powiedział, że lepiej pokazać to pielęgniarce w Tumupasa, a oni i tak jadą do miasta po zakupy bo dziś na kolację grilowane ryby, które złowili. Ta pielęgniarka spadła mi z nieba bo nie spodziewałam się w takim miejscu jakiejkolwiek pomocy medycznej.

Pielęgniarka pytała czy mam jakieś alergie, ale coś podobnego miałam raz w życiu i nie na taką skalę. Po miętowym syropie na kaszel i samo zniknęło. Tym razem to wyglądało inaczej, było tego naprawdę dużo. Od naszego pobytu w Foz do Iguacu, gdy w ciągu dnia pogryzły mnie komary a ślady utrzymywały się do momentu dotarcia do Santa Cruz minęło jakieś 12 dni. W tym czasie dopadło mnie przeziębienie, były też dreszcze w Sucre, ale jakoś nie powiązałam tych faktów. W Uyuni i podczas naszego pobytu na Altiplano przeżyłam koszmar, przeziębienie, które mnie dopadło bardzo utrudniało aklimatyzację, nie mogłam spać, oddychać. Tego dnia przeczytałam w przewodniku o objawach dengi i wszystko dziwnie pasowało. Nie każdy przypadek kończy się pobytem w szpitalu, z resztą nie wiem gdzie miałabym go szukać na Altiplano. Z resztą nie jestem osobą biegająca po lekarzach z przeziębieniem. Do głowy mi nie przyszło, że ten katar może być czymś poważniejszym, nie brałam nawet polopiryny bo cały czas leciała mi krew z nosa a to mogło jeszcze rozrzedzić krew. Basia opowiedziała pielęgniarce to wszystko a w odpowiedzi usłyszeliśmy, że to mogła być denga. Ona kończy się wysypką, a w niektórych przypadkach tak się zaczyna. Dostałam zastrzyki z 3 składników i powiedziała, że powinno niedługo zniknąć. Faktycznie tak było, od razu przestało swędzieć. 30 bolivianos, mimo, że mam ubezpieczenie nic nie zgłaszałam bo więcej zapłaciłabym za sam telefon do Polski.



Wszyscy mieliśmy nadzieję, że problem został rozwiązany. Kolejny wieczór spędziliśmy razem z naszymi gospodarzami. Grill, ryby, frytki, Singani, boliwijski alkohol i...polskie kabanosy, które wszystkim bardzo smakowały. Były tańce w rytm tradycyjnej muzyki z rejonu Tumupasa, Victor z bratem (przyjaciele Eduardo z Tumupasa) i Raulem grali na instrumentach. Boski wieczór. Cudownie się bawiliśmy. Jednocześnie był to ostatni wieczór Basi i Diego bo następnego dnia wracali do La Paz a następnie do Chile.

TUMUPASA

Poprzedniego wieczora nie sądziłam, że znowu będę zmuszona odwiedzić pielęgniarkę i dostać kolejny zastrzyk bo rano wysypka wróciła. Choroba trochę zmieniła nasze plany bo w takim stanie zwyczajnie obawiałam się iść do dżungli. Nie przeszkadzało nam to jednak spędzić ostatnich godzin Basi i Diego na małym trekingu do doliny, na którą rozpościerał się widok z naszego tarasu. Szliśmy krętą ścieżką z Raulem i Auri. Woda w potoku jest czysta i stanowi źródło wody pitnej dla Tumupasa. Mnóstwo tu błękitnych, dużych motyli. Wskoczyliśmy do orzeźwiającej wody i snuliśmy plany co będziemy robić, gdy odwiedzimy naszych nowych znajomych w Chile, gdzie nas cały czas zapraszali :)



Wybierając się w każdą podróż zabieramy ze sobą maskotki, czasami artykuły szkolne dla dzieci. Zawsze dajemy je dzieciom w obecności ich rodziców. To już kolejny raz, gdy wyruszyliśmy w drogę z plecakami wypchanymi do połowy misiami. Czasami robimy zdjęcia, ale to nie dla nich ciągnęliśmy te zabawki z Polski, a w myśl zasady, którą przekazał nam nasz znajomy poznany w Meksyku lata temu, Juan. Pay it forward. Nie oczekujemy nic w zamian, ale uśmiechy dzieci na długo pozostają w pamięci.

Jadąc do Tumupasa na kolejny zastrzyk wzięliśmy ze sobą kilka maskotek, które nadal mieliśmy w plecakach po 2 tygodniach w podróży. Niektóre zostały na Altiplano, inne w La Paz. Dzieci bardzo się cieszyły, rodzice też. Jedną z tych maskotek był piesek, którego dostaliśmy od jednego z naszych gości na nasz ślub 12 lat temu. Teraz trafił w ręce dziewczynki, która mieszka w Tumupasa.



Basia i Diego odjechali do Rurrenabaque a my spędziliśmy trochę czasu z Eduardo i Raulem w centrum miasteczka, przy stoisku, gdzie młoda dziewczyna sprzedawała ugotowane przez siebie dania. Budziliśmy niemałe zainteresowanie popijając chichę i lemoniadę. Tumupasa jest niewielką wioską mniej więcej w połowie drogi do Ixiamas. Znajduje się tu parę sklepów, gdzie można kupić jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Co ciekawe ceny wcale nie są zawyżone, a być może dla nas nie były bo był z nami Raul ;)


TREKKING DO PARKU MADIDI


Paradise tanager, Madidi National Park.

Ostatni dzień naszego pobytu postanowiliśmy wykorzystać na trekking z Raulem do dżungli. Wstaliśmy wcześnie rano. Pijąc kawę na tarasie robiłam pierwsze zdjęcia ptakom. Latały kolorowe kolibry, tangarki, trogony, które pierwszy raz widziałam właśnie tutaj. Pożegnaliśmy się z Eduardo, który tego dnia wracał do Chile. Zabraliśmy ze sobą zapas wody, porcje wojskowe dla całej naszej trójki, repelent na komary i ruszyliśmy w drogę.

Wspinaliśmy się po drodze wiodącej pod górę. Kamienie, którymi jest pokryta nie ułatwiają wspinaczki po stromym zboczu a do tego pomimo wczesnej godziny słońce dawało o sobie znać. Z jednej strony prawie pionowa góra a z drugiej głęboka przepaść, na dnie której płynie strumień. Ponad godzinę zajęło nam dotarcie do znaku oznajmiającego, że wchodzimy na teren Parku Narodowego Madidi. To tu znajduje się Lodge Sadiri, gdzie również pracuje Raul. Znajduje się tu również budka strażników parku, gdzie należy wnieść opłatę. Koszt to 30$ (200 Bob).



Wkroczyliśmy na teren parku i podążaliśmy jeszcze przez jakiś czas drogą prowadzącą do wioski Raula. Później zaczęliśmy przedzierać się wąska ścieżką przez zarośla. Parno, duszno, jak w dżungli. Dużo motyli, szczególnie te duże niebieskie rozpraszały ciągle moją uwagę. To Morpho menelaus, motyle z rodziny rusałkowatych, których niesamowite, metaliczne skrzydła w niebieskich odcieniach przepięknie komponują się z zielenią roślin. Ich skrzydła dochodzą do 14 cm rozpiętości, więc są naprawdę duże i trudno ich nie zauważyć. Jednak zrobić zdjęcie nie jest już taką prostą sprawą ponieważ siadając składają skrzydła i zamieniają się w zwykłe, brązowe owady. Trudno oderwać od nich wzrok, gdy latają wokół. Zupełnie jak jakieś rusałki tego zaczarowanego lasu.



Pięliśmy się coraz wyżej przystając co chwilę bo nie można przejść obojętnie mijając niekończącą się kolumnę składającą się z setek mrówek grzybiarek niosących większe od siebie kawałki liści. Ten gatunek mrówek żywi się grzybami, które hodują w swoich mrowiskach. Auri pokazywała nam krzew kawy, który ogołociły w ciągu paru godzin nie zostawiając na nim ani jednego liścia :)



Raul opowiadał nam o roślinach, zwierzętach, jednak nie było słychać głosów ani papug, ani małp. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że zanosi się na porządną burzę. Zrobiliśmy przerwę w punkcie widokowym. Cudowny widok na doliny po obu stronach ze szczytami gór ginącymi w chmurach. Poszliśmy dalej podążając wąską, śliską ścieżką. Często tu pada, pogoda szybko się zmienia, wszystko tętni życiem i śpiewem ptaków. Doszliśmy do końca szlaku, usiedliśmy, żeby chwilę odpocząć. Raul wskazał palcem na mojego buta, pod którym siedział spokojnie skorpion. Nawet go nie zauważyłam tak doskonale wtapiał się w otoczenie. Byłam trochę rozczarowana, że będziemy już wracać, nigdy nie mam dość dżungli.



Wróciliśmy do punktu widokowego i postanowiliśmy zjeść tu lunch z porcji wojskowych. Skończyliśmy jeść i wtedy pogoda gwałtownie się zmieniła, zaczęło mocno padać, ale schowaliśmy się pod drzewami, żeby to przeczekać. I tak czekaliśmy około godziny, łatwo się domyślić, że ochrona drzew niewiele pomogła. Płaszczem deszczowym, który miał ze sobą Raul okryliśmy plecaki. Deszcz w końcu ustał, przebraliśmy się w suche bluzki i ruszyliśmy powoli w drogę powrotną. Tym razem było słychać małpy w oddali, pojawiło się więcej ptaków, powietrze oczyściło się. Wystraszyły nas dzikie indyki latające po drzewach z wielkim hukiem. Trudno jednak w plątaninie drzew zrobić im zdjęcie.



Wróciliśmy późnym popołudniem, mokrzy, co już zaczyna być jakąś tradycją bo każdego roku z dżungli wracamy totalnie przemoczeni deszczem :) Wieczór spędziliśmy na naszym tarasie w towarzystwie Raula sącząc drinki z Singani, powoli żegnając się z Atarisi.

POWRÓT DO RURRENABAQUE

Do Rurrenabaque wyruszyliśmy wcześnie rano, żeby zdążyć na nasz lot do La Paz. Raul przez całą drogę wypatrywał zwierząt, wiedział jak bardzo chciałam znowu zobaczyć ary, zatrzymywaliśmy się kilka razy a on tylko słuchał. W końcu je dla mnie znalazł. Leciały nad naszymi głowami i głośno krzyczały. Miałam łzy w oczach. Chwilę później kolejna niespodzianka. Na drzewie tuż przy drodze siedziało stado rzadkiego gatunku małp. Gatunek titi zwany Madidi titi (Plecturocebus aureipalatii), ten odkryty w 2004.



Żal opuszczać takie miejsce. Madidi pomachało skrzydłami ar na pożegnanie. Teraz doskonale rozumiałam Auri, która mówiła, że tu zostało jej serce. Ten dziki kawałek Boliwii głęboko zapada w pamięć zielonym morzem drzew, szumem strumienia płynącego w dolinie, rzęsistym deszczem, śpiewem ptaków na tle majaczącej w oddali rzeki Beni.



Madidi National Park. A journey to bolivian Amazon.


Stunning view on the valley from Atarisi Lodge.

I have read about Madidi many years ago for the first time, before I had even thought I could go to Bolivia. At that time the main destination of all our trips was Asia, South America was a bit frightening. I didn't know Spanish, flights were way more expensive than to Asia but all I have read was fascinating because I love contact with nature and I was tempted to see the jungle in this part of the world.

Madidi National Park was founded in 1995 and covers 18,958 km2. This area is considered to be one with the biggest biodiversity in the world, from snow capped Andes Mountains and tropical forests growing on the banks of Tuichi River. There are over 20 000 species of plants, a254 species of birds representing 14% of the world’s birds species, 272 species of mammals. Still new species are being discovered like Madidi titi identified in 2004 as endemic species, living only here.



I remembered about Madidi while planning our journey to Bolivia, actually I made the whole itinerary of our one month trip placing this place in the center of it. The trip started in Sao Paulo in Brasil leading through Paraguay, whole Bolivia ending again in Brasil. It involved long bus rides, many flights and fatigue. I started with looking for a place to stay around Madidi but I couldn't imagine myself in one lodge, on prepared trip with lots of other people because we already had a opportunity to take part in one of such "trips" for example in Malaysian Borneo while we stayed in Kinabatangan River. I'm setting myself on silence, sounds of nature while going to the jungle and deep down I always hope that the people I'm going to meet are coming here for the same reason. The less people the bigger chance to cut off from the world.

The place we were going to stay was the first reservation I made. I fell in love with the view seen from the terrace, it was close to the park which was another advantage. No luxury, prepared trips but we could take a guide for trekking, take a horse ride to pampas. At least it was our plan. We decided ti stay in Atarisi Lodge for 4 days. The price for one day without meals was 50$ for the house but one can choose full board for additional price. We decided to take with us military food which we already tested a year ago in Colombian Amazon.



There was still one logistic problem to solve - how to get here from La Paz? You can take a bus running from La Paz to Rurrenabaque but it's a long and uncertain route, especially during rainy season it may take even 20 hours. The second option is a flight with Amaszonas, the only airline flying on this route, two flights a day. The flight takes only 40 minutes. The only problem that may occur is canceled flight according to weather conditions. When I was looking for some promo for tickets i have read that it's better to buy the tickets for morning flight because in case of flight cancellation those passangers have the priority to get on board for next flight. Luckily I didn't have to check if it was true because everything was according to schedule. The price for round trip per person was around 1300 Bob (190 $).

THE ROAD TO ATARISI LODGE

Tumupasa is located 50 km away from Rurrenabaque and after that there are 3 kilometers more to the place we chose. We booked our stay in Atarisi Lodge without meals this is why we had to buy some stuff after arrival. The was the reason why we asked the owners of Atarisi to pick us up and it made the issue of covering the distance way easier.

After 40 minutes of flight from La Paz during which I got totally deaf because of my sore cold, we landed on a small airstrip in Rurrenabaque. There were two small buses waiting there filled with next passengers and when they left we took their places. It took few minutes to get to small arrival and departures hall. Raul, our guide was already waiting for us.



We got our backpacks quite fast and we took a ride on taxi with his friend. 10 Bob per person. We bought few things like water, eggs for 5 days stay and we moved on to the port. We took a ferry which here looks like big, wooden boat and costs 1,5 Bob per person and this way we reached the other bank of the river Beni. Next driver was waiting for us here. The ride one way cost 30$ (around 200Bob). The road goes along the chain of mountains that are a natural border of #Madidi. I have no idea how many times we were crossing different creeks but the road is not an easy one. The area is stunning, green with small buildings scattered around here and there.

OUR STAY IN ATARISI LODGE

We didn't know exactly how our stay in Tumupasa would look like. We were prepared on trekking, we wanted to go horseriding to pampa and take some rest after 2 intensive weeks on the road through 3 countries. We were not expecting anything from all the things that were waiting for us in Atarisi but on the other hand it was next time when we've met wonderful people in a place where I wanted to cut off from the outer world.

There was Eduardo waiting for us with his mom Auri. They both come from Chile but Eduardo was born here and lived here with his parents until the age of 10 when they moved back to Chile. The affection toward this place was still alive and he decided to buy a land, build a house and maybe one day he will come back here to stay. Auri repeted many times that she left her heart here.



We found out from Raul about some unexpected guests that had appeared a day before when we were on the way on our ramshakled taxi going to Atarisi. Raul is a guide coming from a village San Jose de Uchupiamonas, 30 km away up the river, located within Madidi Park. He learned English by himself which is so helpful for foreign tourists in this area :) We met Barbara and Diego soon after our arrival. A friendly couple coming from Chile, a good friend of Eduardo and his wife. It didn't take much time to find a thread of understanding, Basia as we called her, knows English well and it was so helpful for us to communicate with owners who didn't know English. However, language boundry is never a big problem for us. I understand a bit Spanish, I can speak a bit and I can handle with the rest with smile and sense of humour :)



I couldn't wait to enter our room, the view that enchanted me so much few months ago. It was the same as on the photos I'd seen. A valley drowning in the sea of greenery with the river Beni seen in the distance. The house was built of wood, the stone was used to finish the bathroom and a kitchen located on lower floor. There was no electricity while we were there so after sunset we used candles and flashlights. I think I don't have to mention there was no internet? :) A stay in jungle is always entailed with nature coming inside your house. Everyday we shared our huge room with big grasshoppers, cockroaches and other insects. One evening we were sitting on the terrace and I went to the bathroom to wash my hands. In the light of flashlight I noticed cucaracha and I called my husband to get rid of it. I didn't finished saying this when I directed the light a bit further towards the shower and I noticed a tarantula that was hunting on this cockroach. I called Raul who approached calmly carrying a broom, a spider slowly walked on the broom, we took some photos and let her go. I'm kind of prepared and aware of the fact that I can expect such creatures but this element of surprise.. What in the world to do with it? You won't attack tarantula with flip flop besides I felt pity for her. She was beautiful. In spite of the fact I'm affraid of spiders.

Soon after our arrival Basia asked us if we didn't mind if they prepared Eduardo's 41 birthday on our terrace. Of course we were invited. We agreed right away. It was a great opportunity to get to know eachother. We had BBQ, Chilean wine, Chilean pisco and Polish vodka we had still had in our backpacks. You can always find someone while on travel to share with Polish delicacies. We didn't expect such a warm welcome. We felt like at home right away, it was like paying a visit to a family you haven't seen for a long time :)

NOT ENTIRELY ACCORDING TO PLAN

It was suppose to be a slow-pace day to take a rest and enjoy the beauty of the place we found ourselves in. I woke up before the alarm clock and on the way yo the toilet I looked at my arms that were weirdly itching. I couldn't believe my own eyes in what I saw. My whole arms, back and my belly were covered in some rash. Later spots started to appear on my hips too. They were fading in one place and showing in other place. I had never had such problems before, I didn't eat anything suspicious, unknown and all that was excluding allergy. When Auri saw how I looked like she put corn flour on my body, it helped a bit and it wasn't that itchy. We all thought it would get over. We stayed at home alone because our new friends went fishing. Hours were passing by. We took a walk to admire the views on stunnning mountains surrounding the valley, the same we could see from our room.



On the way back heavy rain soaked us totally. The weather in here is so unpredictable and changes quickly. Eduardo and the rest came back soon. At that time my rash was already on my legs, it ws not better at all. Eduardo said that maybe we should show it to the nurse in Tumupasa, they were going to get some shopping done anyway because they planned BBQ again with grilled fish they had caught. The nurse had to fall from the sky for me, I wasn't expecting any medical help in this place at all.

The nurse asked me if I had any allergies but something similar happened to me once in my life and not on this scale. I got rash after cough syrup and it just dissapeared. This time this was different and there was a lot of it. From the time of our stay in Foz do Iguacu when during the day mosquitos bit me so badly and the spots after that were visible until we got to Santa Cruz, passed 12 days already. During that time I got cold, I had some shivers in Sucre but I somehow didn't think it could have something in common. I'd been through a nightmare during our stay in Uyuni and later on in Altiplano, sore cold that I had made adjustment to altitude even harder, I couldn't sleep and breathe. On that day in Atarisi I'd read about symptoms of dengue fever and all seem to fit. Not every case ends up in hospital, but anyways I don't know where I should look for a doctor in Altiplano. I'm not the kind of person that goes to the doctor everytime I get flu. It didn't come to my head that that cold could be something more serious, I didn't even took a pill for flu because blood was running from my nose all the time and I was affraid it could thin the blood. Basia told all that to the nurse and she replied it could be dengue. It ends up with rash but also sometimes it starts with one.

She gave me some injection consisting of some 3 ingredients and said it should dissapear soon. And actually it did stop itching. 30 Bob, even though we got insurance I didn't report it. I would pay more for a phone call to Poland than all the visit.😉

We all hoped that the problem was solved. We spent another evening with our hosts. Barbeque, fish, french fries, Singani, Bolivian alcohol and… Polish kabanosy (kind of dried sausages) that everybody loved right away. We were dancing to the rythm of traditional music from Tumupasa, Victor with his brother (friends of Eduardo from Tumupasa) and Raul were playing music on instruments. Amazing night, we had a wonderful time. At the same time it was the last night of Basia and Diego, on the next day they were going back to La Paz and later on to Chile.

TUMUPASA

Last night I didn't expect that I would have to visit the nurse again and get another injection because in the morning the rash appeared again. My disseasechanged our plans because I was a bit affraid to go to the jungle in my condition. However it didn't bother me to spend last hours of Basia and Diego's on small trekking to the valley we could watch from our terrace. We were walking on a twisting path with Raul and Auri. The water in the creek is crystal clear and it's a source ofdriking water for Tumupasa village. There were plenty of big blue butteeflies flying above. We jumped into the refreshing water, Auri was taking photos of us and we were already making plans for our visit at Basia and Diego's place in Chile. They were inviting us all the time :)



While we are setting off for our next journey we take some toys for kids, sometimes school stuff. We always give it away in a presence of their parents. This was another time when we hit the road with our backpacks filled to the half with teddies. We sometimes shot some pictures but this is not the reason why we keep dragging these things from Poland, it's because of one thing that told us a friend we've met in Mexico years ago, Juan. Pay it forward. We're not expecting anything instead but smiles of those kids remain in our memory for a long time.

Riding to Tumupasa to get another injection, we took some toys we still had in our backpacks after 2 weeks of travel. Some were left in Altiplano, some in La Paz. Kids were glad, the same as their parents. One of these toys was a doggy we'd received as a wedding gift from one of our guests 12 years ago. Now it's in the hands of a girl that lives here, in Tumupasa.



Basia and Diego set off to Rurrenabaque and we spent some time with Eduardo and Raul in the center of the village, sitting by the stall where a young girl was selling food she cooked. We inspired curiousity drinking chicha and lemonade there. Tumupasa is a small village more or less half way to Ixiamas. There are few shops where you can buy food and other necessary things. There is interesting thing about prices which were not overvalued or maybe they were not because Raul was there with us ;)

TREKKING TO MADIDI PARK

We decided to spend our last day in Atarisi in the jungle, trekking with Raul. We got up early. I took first shots of birds while drinking coffee on the terrace. There were colourful hummingbirds, tanagers and trogons I have seen here for the first time. We waved goodbye to Eduardo who was going back to Chile on that day. We took water supplies, military food for three of us, mosquito repellent and we moved on to the jungle.



We were climbing on the road leading up the hill. Stones covering it are not making the climbing on the steep slope any easier and in addtion the sun was already taking a toll in spite of early morning hour. On one side there was almost vertical wall of the mountain and on the other a deep chasm with the creek at the bottom. It took us one hour to get to the sign annoucing that we were entering Madidi National Park. This is where Sadiri Lodge is located, one of the places where Raul works at. There is also a rangers booth where an entrance fee should be payed. The price is 30$ (200 Bob).



We entered the park and we kept following the road leading to Raul's village. After some time we started to break through thickets. Muggy, stuffy, just like in the jungle. Lots of butterflies, especially these big blue ones were attracting my attention all the time. It's Morpho menelaus, butterflies of Nymphalidae family whose incredible wings colored in metallic, shimmering shades of blues amazingly blend in with green colour of plants. Their wingspans reach 14 cm so they are really big and hard to miss. Unfortunatelly taking a shot of these butterflies is not that easy because while landing they put their wings together changing in ordinary, brown insects. It's hard to take eyes of them when they are flying around. They look like some fairies of this magical forest.



We were climbing up the hill stopping every few steps because you just can't walk indifferently when passing by a neverending column of hundreds of leaf cutter ants carrying pieces of leaves much bigger than themselves. This species of ants feeds on fungus they cultivate in their nests. Auri showed us a bush of coffee that was left leaveless in few hours because of these ants :)

Raul was telling us about plants, animals but we couldn't hear voices of monkeys or macaws. At thatctime we had no idea that serious storm was coming. We stopped at the view point. A wonderful view on the valleys on both sides with the mountains dissapearing in the clouds. We kept walking following narrow, slippery path. It rains often here, weather changes quickly, everything is teaming with life and birds singing. We reached the end of route, we took a sit to take some rest. Raul pointed his finger on my shoe, there was a scorpio sitting calmy under it. I didn't even notice him, he was perfectly blending in his surroundings. I was a bit dissapointed that we were ending our walk here, that we were going back already. I can't get enough of the jungle.



We got back to view point and we decided to eat lunch out of military portions. We had just finished eating and the weather changed rapidly, a downpour started so we hid underneath the trees to wait it out. And so we were waiting there for an hour, as it's not hard to guess trees protection didn't help much. We used a rain coat that Raul had to cover our backpacks. The rain stopped finally, we changed in dry shirts and we started our way back. This time we could hear monkeys in the distance, more birds appeared, the air has purified. We got scared by wild turkeys flying on the trees with big noise. Nontheless it was hard to take a picture in the maze of branches.



We came back on a late afternoon, soaking wet which becomes some kind of tradition already because every year we keep coming back from the jungle in this state :) We spent our last evening on our terrace with Raul sipping drinks made of Singani and slowly saying goodbye to Atarisi.



A WAY BACK TO RURRENABAQUE

We set off to Rurrenabaque on ealry morning to get on time on our flight to La Paz. Raul was trying to spot some animals all the way, he knew how much I wanted to see macaws again, we stopped few times and he was just listening. Finally he found them for me. They were flying over our heads and screaming loudly. I had tears in my eyes. Few minutes later next surprise was waiting for us. There was a herd of rare species of monkeys sitting on the tree by the road. A species of titi called Madidi Titi (Plecturocebus aureipalatii), the one discovered in 2004.



It was a pity to leave such place. Madidi was waving goodbye with the wings of macaws. Now I perfectly understood Auri who said that she left her heart here. This wild piece of Bolivia gets stuck in memory with its green sea of trees, hum of the creek flowing in the valley, with heavy rain, songs of birds with the River Beni emerging at the background.




Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page