top of page
Zdjęcie autoraKarolina Ropelewska-Perek

Panglao. Z wyspy na wyspę.


Sunset over Alona Beach, Panglao

(English below)

Pamilican jest maleńką wyspą niedaleko wybrzeży Panglao i 23 kilometry na wschód od wyspy Balicasag. Wielorybnicy wyruszali stąd na połowy tych pięknych zwierząt aż do 1992 roku, gdy zakazano polowań. Wieloryby można tu obserwować od lutego do lipca, ale nie jest to podobno częsty widok. Delfiny występują tu w dużych ilościach i wystarczy odbić od brzegu Panglao z samego rana, żeby zobaczyć je skaczące nad powierzchnię wody.


Stado delfinów u wybrzeży Panglao.

Z samego rana wsiedliśmy na bangkę „Morning Star” i wyruszyliśmy w kierunku Pamilican. Mam jakąś słabość do rajskich wysepek w tropikach, więc gdy tylko jest możliwość i czas na to pozwala skaczemy sobie z wyspy na wyspę jak to robiliśmy w Tajlandii czy Malezji. Załogę stanowiły dwie osoby a sama konstrukcja i wielkość łodzi na brzegu nie wzbudzała zastrzeżeń. Nikt z nas nie przypuszczał jak przez następne 2 godziny morze będzie nami poniewierać. Momentami bujało tak, że łódź zsuwała się z fali jak rollercoaster a ja tylko odwracałam głowę nie mogąc patrzeć w dół. To ewidentnie nie była wymarzona pogoda na rejsik. Morze i niebo przybierało kolory jak z filmu „Gniew Oceanu” i nie zostało nam nic innego jak zaufać naszej załodze. Woda chlapała z każdej strony. Pochowaliśmy aparaty, żeby uniknęły kontaktu z wodą morską. Dopłynęliśmy kompletnie mokrzy, ale najważniejsze, że się udało.



Na brzegu Pamilican zastaliśmy jedynie parę mieszkających tu osób i kozy. Dowiedzieliśmy się, że wielorybów nikt ostatnio nie widział i w tym celu trzeba wypłynąć daleko w morze z dobrym przewodnikiem. Ruszyliśmy więc wzdłuż wybrzeża napawając się ciszą i widokami turkusowej otchłani. Stały ląd pod nogami nigdy nie cieszył tak, jak w tej chwili. Chmury na chwilę gdzieś zniknęły przegnane przez szalony wiatr. Doszliśmy do skał, poleżeliśmy na brzegu gapiąc się w dal i postanowiliśmy wrócić środkiem wyspy. Palmy, krowa sztuk jeden i parę maleńkich domków. Nic więcej. Można się poczuć jak rozbitek na bezludnej wyspie. Chociaż po tym rejsie to chyba mało trafione porównanie.



Dotarliśmy do naszej łodzi i niebo znowu zasnuło się chmurami. Zaczęło padać. Mieliśmy wracać o 13tej, ale nasz kapitan zdecydował, że czekamy aż się poprawi pogoda. W ten sposób utknęliśmy tu na parę godzin. Ale nie martwcie się. Ja się nigdy nie nudzę. Wspominałam, że na brzegu były kozy? Zaraz miałam nowe koleżanki :) Z mamą-kozą jadłyśmy arbuza to znaczy ja ją karmiłam a ona sprawiała wrażenie zadowolonej a później jeszcze jakieś szczeniaczki się znalazły. Ja zawsze muszę wszystko wygłaskać więc nawet w tropikach mam zdjęcie z...kozą :) No dobrze, ze szczeniaczkiem też :)


Plaża na wyspie Pamilican, niedaleko wybrzeży Panglao.

Wiatr się uspokoił i słońce wróciło tam, gdzie być powinno. W drodze powrotnej płynęliśmy z falą, więc przynajmniej nie chlapało, ale fale wcale mniejsze nie były. Nie wiem jakim cudem nie dostaliśmy morskiej choroby, ale przynajmniej takich „atrakcji” los nam oszczędził. Gdzieś w połowie drogi wypatrzyliśmy wielką płetwę wynurzającą się z wody. Kapitan stwierdził: „Shark”, ale wcześniej twierdził, że tu nie ma rekinów. Do głowy mi nie przyszło, że to może być jeden z przedstawicieli największych ryb żyjących na Ziemi. Rekin wielorybi wpłynął sobie z gracją pod naszą niewielkich rozmiarów bangkę i trochę nas to przeraziło bo był od niej sporo większy. Mieliśmy wrażenie, że jeden ruch ogona i wszyscy wylądujemy w tym falującym turkusie.



Wycieczka skończyła się szczęśliwie a wieczór jak zwykle spędziliśmy w knajpce niedaleko plaży, gdzie my zajadaliśmy się Lumpią czyli ulubionymi spring rollami mojego męża i popijając San Miguel. Próbowaliśmy tego piwa po powrocie do Polski bo można je tu nabyć, ale wiecie co? Ono smakuje wyjątkowo w takim właśnie miejscu. Tu jakby traci smak :)

Morning Star z załogą czekali na nas następnego dnia na plaży. A w zasadzie w środku nocy bo wypływaliśmy o nieludzkiej godzinie, o 5.30, żeby zobaczyć delfiny. Nie trzeba było długo czekać, żeby zobaczyć ciemnoszare grzbiety wyłaniające się z fal, wyskakujące ponad powierzchnię, parę z nich dało popis swoich możliwości kręcąc się w powietrzu wokół własnej osi. Duże stado żerowało nie przejmując się najwyraźniej obecnością paru łodzi. Mnóstwo fotek delfinów i cudownego wschodu słońca.


Wschód słońca na Panglao


Pierwszym przystankiem tego dnia była maleńka wyspa Balicasag. Zdecydowaliśmy się na snorkeling. I tu stało się to co można w moim przypadku przewidzieć. Głowa pod wodę i panika, problem z opanowaniem oddechu a to wszystko dzięki pięknej rafie, która delikatnie spadała w ten granat pode mną, żeby za chwilę zmienić się w przepaść. Dopóki widać tylko korale i nie jest zbyt głęboko to jest w porządku. Ale tu była otchłań i przez cały czas snurkowania dryfowałam trzymając się pływaka małej bangki, w której siedział nasz przewodnika od snorkelingu. Na koniec skwitował moje zmagania: „You are strong” („Silna jesteś”). Dzięki koleś. Tego mi było trzeba :) Następnego dnia zakwasy w ramionach nie dawały zapomnieć o moich zmaganiach z łodzią i walką z samą sobą. Tym razem bez walki się nie poddałam..Warto było zobaczyć te wszystkie kolorowe ryby bo same korale w tym miejscu nie były imponujące. Na Balicasag zjedliśmy lunch i my, baby, nakupowałyśmy pamiątek w postaci korali i bransoletek. Z każdej podróży ciągnę ze sobą korale i różne naszyjniki. Taki następny bzik, ale przyjemnie się to nosi po powrocie do domu :) Zawsze mi przypominają o miejscu, w którym je kupiłam.



Virgin Island to mała prywatna wysepka z szerokim pasem bialutkiego piasku wyłaniającego się z morza podczas odpływu i palmami porastającymi to rajskie miejsce. Trochę za długo byliśmy na Balicasag bo biały pas zaczął znikać pod wodą. Sam widok wyspy z oddali to ujęcie jak z magazynu o podróżach albo jakiejś pocztówki. Dosłownie 15 minut spacerem wystarczy, żeby ją obejść.


Virgin Island, sand bank u wybrzeży Panglao

Szczęśliwie wróciliśmy na naszą Alona Beach. Żal było się rozstawać z naszą załogą. Mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo czasu tego dnia, żeby pożegnać się z Panglao i spędzić trochę czasu na plaży, pozwolić plażowym sprzedawcom rozśmieszyć nas do łez nie dając nam w spokoju posiedzieć tylko przynosili coraz to nowe towary jak jakaś plażowa karawana. Ostatni wieczór na Panglao, żeby rano odpłynąć na pokładzie innej łodzi w nieznane w kierunku wyspy Siquijor...wyspy szamanów i czarów…


Panglao. Island hopping.



Alona Beach in Panglao Island, Philippines.

Pamilican is a small island not far from the shore of Panglao and 23 kilometers east from Balicasag Island. Whalers used to hunt those beautiful creatures in these waters until it was banned in 1992. Whales can be spotted here from February until July but it's relatively rare view. Dolphins are common all year-round in large entities. All you have to do is to leave the shore of Panglao early in early morning to see them jumping out of the water.


Hotel near Alona Beach where we spent few days of our stay in Panglao.

We get on the bangka „Morning Star” early in the morning and headed off to Pamilican. I have a weak spot for small paradise islands in the tropics so everytime when there is possibility and time allows we do some island hopping like we did in Thailand or Malaysia. The crew consisted of two men and the construction or size of the boat didn't raise our concerns while we were on the beach. Nobody could have expected how the sea would knock us around during next two hours. There were moments that the boat was sliding from the wave like on a rollercoaster and all I could do was to turn my head as I was not able to look down. It surely was not a perfect weather for such a cruise. The sea and the sky was turning into colors like in the „Perfect Storm” movie and all we could have done at that time was to trust our crew. The water was splashing from every possible side. We hid our cameras to protect them from the contact with salty water. We were soaking wet when we finally reached the shore of Pamilican but the most important thing was that we made it.



There were only few people who turned out to be residents of this island and few goats on the beach. They told us that nobody saw whales lately and you need to go far to the sea with good spotter to find them. We took a stroll along the beach overwhelmed by the silence and view of the blue sea. Standing on the ground never felt so good as it was right now. The clouds had gone somewhere removed by this crazy wind. We approached the rocks, layed down for a while on the beach staring into the distance for some time and we decided to go back inland of the island. Palm trees, one lonely cow and few small huts. Nothing more. You can feel like a castaway on deserted island. Although after our cruise it seems not to be the best comparison.

We reached our bangka and the sky clouded over again. It started to rain. We were suppose to go back at 1 pm but our captain decided to wait until the weather would got better. This way we got stuck in here for few hours. But don't worry. I never get bored. Have I mentioned about the goats on the beach? After few minutes I had new friends :) I ate watermelon with mommy-goat. I mean I was feeding her and she gave an impression that she was pleased with that and later I found some puppies. I always have to cuddle everything so even from the tropics I have a photo with... a goat :) All right, I have another one with puppy too :)



The wind calmed down and the sun came back to the place it belongs. We were going with the waves on our way back so at least the water was not splashing us but the waves were not any smaller. I'm not sure how it is possible that we were not seasick but at least fate spared us „attractions” like that. Somewhere in the middle of our way we have noticed a huge fin appearing at the surface of the water. The captain stated: „Shark” but he said earlier that day that there were no sharks here. It didn't come to my mind that it could be one of the biggest species of fish living in our planet. The whale shark swam gracefully under our small bangka and it was a little bit terrifying because it was way bigger than our boat. We had the impression that if he moved his huge tail we could have fallen into that rippled turquoise in one minute.


The shore of Pamilican Island.

The trip ended happily and we spent the evening in a small restaurant close to the beach eating Lumpia (as they call spring rolls here), favourite dish of my husband and drinking San Miguel. We tried this beer after going back to Poland because it is available here but you know what? It tastes wonderful only in a place like Panglao. Here it looses it's taste somehow :)

„Morning Star” with our crew were waiting for us next morning on the beach. Actually in the middle of the night because we were suppose to set off at some wicked hour, 5.30am, to see the dolphins. We didn't have to wait long to see their dark grey backs emerging from the waves, jumping out of the water, few of them were showing off by twisting in the air over the surface of the sea. Huge herd of dolphins was hunting in the deep and dind't care about the presence of few boats. Lots of photos of dolphins and wonderful sunrise.



The first stop during this trip was a small island of Balicasag. We decided on snorkeling. If it's about me very predictable thing happened. My head goes under the water and I get scared, I have problems with controlling my breath and all that because of the beautiful reef underneath that gently changes into dark blue abyss. Until there are corals and it's not to deep it's fine with me. Abyss with it's dark blue color is definitely not for me and I was drifting all the time and could not let go the outrigger of the small bangka with the snorkeling guide on board. It lasted around an hour and at the end he said: „You are strong”. Thanks dude. I really needed to hear this :)


After a long day in the sea it's time to relax in the pool.

My sore arms were reminding me on the next day about my struggle with outrigger and with myself. This time I didn't give up without fight..It was worth to see all those colorful fish but the corals wasn't that spectacular. We ate lunch on Balicasag and we, the girls, did some shopping. Lots of neclaces and bracelets. Everywhere I go I bring home some beads and bracelets. My next fondness but it's so nice to wear them after comming back home :) It always reminds me about the place I bought it.







Looks like paradise to me. Virgin Island near Panglao.

Virgin Island is a small private island with wide belt of sand sticking out of the water when the tide is low and palm trees growing on this land from paradise. We were a little bit too long on Balicasag because the belt started submerging in the water. The view of this island is like from the travel magazine or some postcard. 15 minutes is enough to go around the island.



We came back to Alona Beach safely. It was a pity to split up with our crew. We had enough time that day to say goosbye to Panglao and to let the beach salesmen to make us laugh till our sides ached. They didn't leave us alone but tried to sale us more and more things and they were walking one by one like some beach caravan. The very last evening in Panglao as one the next morning we were suppose to leave the shore and head off on board of different boat into unknown..to Siquijor Island – island of witch doctors and magic..


42 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Σχόλια


bottom of page