top of page
  • Zdjęcie autoraKarolina Ropelewska-Perek

Selfdrive safari w Serengeti & Ngorongoro. Na spotkanie z legendarną Wielką Migracją.



Park Narodowy Serengeti w Tanzanii to miejsce, o którym marzy wiele osób wybierając się do Afryki. Park powstał w 1940 roku i znany jest z wielkiej migracji stad antylop gnu oraz zebr. Jednak niewielu ma świadomość, że migracja trwa cały rok bo stada przemieszczają się podążając z pożywieniem i jedynie niewielką część tej wędrówki obserwuje się w momencie przekraczania tych stad przez rzekę Mara. Na terenie parku żyje także podobno największa populacja lwów, na których spotkanie ogromnie liczyłam. Występują tu także duże stada słoni, gepardy, lamparty czy bawoły.


Przed Ndabaka Gate - jedną z bram Serengeti.

Pamiętam takie obrazy z dziecięcych lat, gdy siadałam przed telewizorem i oglądałam programy przyrodnicze. Wtedy nawet nie marzyłam, że kiedyś tam pojadę, ale ta myśl pojawiła się, gdy przebywaliśmy w Kenii od kilku miesięcy odcięci od powrotu do domu przez pandemię. Gdy zbliżał się czas powrotu do Polski, ja po prostu wiedziałam, że wrócę do Afryki. Te 6 miesięcy, które wtedy spędziliśmy na Czarnym Lądzie pierwszy raz, odcisnęło swój ślad w naszych sercach. To był bardzo niepewny czas, ale uparcie dążyłam do realizacji pomysłu tej kolejnej podróży. Za każdym razem, gdy myślałam o powrocie do Afryki, serce po prostu biło mocniej. Wokół selfdrive safari do Serengeti budowałam całą resztę podróży, która przez obostrzenia i ciągłe zmiany przepisów zmieniała się wielokrotnie. Serengeti jednak było niezmiennym punktem tego 2 miesięcznego wyjazdu. Powiem jedno - to marzenie było warte czekania. To miejsce to nie tylko ogromny i zróżnicowany teren. To także magia dzikiej natury, którą czuje się już w momencie przekroczenia bramy parku.


POCZĄTEK PODRÓŻY



Widoki z trasy z Arushy do Kiabakari.

Do Tanzanii dotarliśmy na początku kwietnia 2021. Z Dar Es Salaam udaliśmy się publicznym autobusem do Arushy. Krótko mówiąc to dość męcząca i trwająca 11 godzin podróż w rytm głośnej muzyki puszczanej przez kierowcę, który niewiele robi sobie z progów spowalniających. Po całej tej podróży byliśmy wykończeni, ale to właśnie w Arushy mieliśmy spotkać się z człowiekiem, który miał nam wypożyczyć samochód. Zatrzymaliśmy się u Ani i Darka, którzy obserwowali naszą stronę i zaprosili nas do siebie tuż przed naszym wylotem z Warszawy. Tak zaczęła się nasza znajomość, która trwa do dziś :) Długo przed wyjazdem szukałam w Arushy odpowiedniego auta i nie jest to łatwe zadanie jednak nie niemożliwe. Trafiałam na różne osoby i bardzo wysokie ceny sięgające nawet 200 $ za dzień. Ale znalazłam w końcu Corneliusa z Safaris Africa United, z którym rozmowa od razu wyglądała

Z Corneliusem w Arushy

inaczej. Uzgodniliśmy cenę i długo rozmawialiśmy on line. Udzielał mi rad i odpowiadał na wszystkie pytania i wątpliwości dotyczące trasy. A ta zmieniała się w mojej głowie wiele razy bo chciałam zobaczyć jak najwięcej, ale jednocześnie nie do końca była znana dokładna data naszego przylotu. Pandemia spowodowała, że dokładne planowanie podróży nie było do końca możliwe. Zmieniła się również lista, krajów, którą mieliśmy odwiedzić. Na początku planowałam Tanzanię i Malawi, jednak ten drugi kraj co chwila otwierał i zamykał granice, więc zdecydowaliśmy się wybrać Zambię. Od początku jednak było wiadomo, że z Arushy ruszymy najpierw do Kiabakari, do misji księdza Wojciecha. Przed wyjazdem przeprowadziliśmy zrzutkę na rzecz kliniki okulistycznej, która powstała przy misji a także zabraliśmy ze sobą całą walizkę okularów od fundacji Okuliści dla Afryki oraz drobiazgi dla dzieci.

Okazało się, że Cornelius mieszka niedaleko domu Ani i przyjechał naszym autem następnego dnia o umówionej godzinie. Fajnie było poznać osobę, z którą tyle czasu rozmawiałam jedynie online. Omawialiśmy trasę, miejsca i odpowiedni czas na safari. Nasza trasa ulegała zmianie wiele razy bo mieliśmy przylecieć do Tanzanii wcześniej a teraz wszystko zależało od pogody, na którą oczywiście nie mieliśmy wpływu. Nie chcieliśmy ryzykować wybierając trasę, która w tym czasie była mało uczęszczana nie tylko ze względu na okres, w jakim dotarliśmy do Tanzanii, ale także pandemię, która spowodowała, że zdecydowanie mniej osób wybierało się wówczas w podróż. Zdecydowaliśmy się odpuścić trasę do jeziora Natron, chociaż pomysł powracał natrętnie w trakcie podróży. Wszystkie pomysły jednak konsultowałam do końca z Corneliusem i (co nie tak często znowu mi się zdarza :D ) słuchałam jego wszelkich wskazówek i rad.


Wieczorem, w dniu poprzedzającym opuszczenie Arushy, zrobiliśmy zakupy. Pierwsza istotna rzecz to karta telefoniczna i internet. Kupiliśmy wszystko, co mogło nam się przydać w parku - od wody pitnej, napoje, jedzenie po owoce i warzywa. Najbardziej w takiej podróży zawsze sprawdzają nam się wojskowe porcje żywnościowe z podgrzewaczem chemicznym, które zabieramy zawsze z Polski. Każda taka paczka zapewnia gorący posiłek, którym naje się nawet dorosły mężczyzna. To szczególnie ważne w momencie, gdy dociera się do campu pod wieczór i ostatnią rzeczą, na którą ma się ochotę to gotowanie wystawnego posiłku, gdy trzeba rozbijać namiot w tym samym czasie. Sprawdzają się także wszelkiego rodzaju puszki, zarówno warzywne, jak i konserwy mięsne. Nawet na początku kilkumiesięcznej podróży konserwa turystyczna wywołuje uśmiech na twarzy ;)




SERENGETI


Opuściliśmy Kiabakari, gdy było jeszcze ciemno. Całą noc padało więc trochę obawialiśmy się jak będą wyglądać drogi w parku. Do bramy Ndabaka mieliśmy zaledwie 50 km, jednak jechaliśmy powoli słuchając ostrzeżeń księdza Wojtka dotyczących słoni, które często można spotkać w nocy na tej drodze. Dodatkowo przez całą drogę padał ulewny deszcz, co znacznie utrudniało widoczność. Gdy dotarliśmy do bramy parku strażników jeszcze nie było, ale zaczęli pojawiać się Tanzańczycy. Przyjechali z Mwanzy korzystając z wolnych dni wielkanocnych, które postanowili spędzić tak jak my - na safari w Serengeti. Zostawiali na parkingu swoje samochody i przesiedli się w wyprawową Toyotę z otwieranym dachem - podobną do tej, którą wypożyczyliśmy od Corneliusa. Kilku młodych chłopaków postanowiło jechać swoim autem terenowym. Zanim wjechaliśmy do parku pytaliśmy strażników jak wyglądają drogi, ale powiedzieli, że są przejezdne. Kierowca drugiej Toyoty, który zabierał z parkingu wycieczkowiczów zaproponował, żebyśmy jechali za nim i Przemek chętnie z tej propozycji skorzystał. Ruszyliśmy na końcu jako trzeci wjeżdżając na teren Serengeti kilka minut po 7 rano.


Już na samym początku było widać błoto, ale najciekawsze było dopiero przed nami. Ja opowiem to z mojego, babskiego punktu widzenia bo na Przemku błoto i zalane drogi nie zrobiły większego wrażenia :D Najpierw mijaliśmy spalony las. Później ukazała się naszym oczom piękna trawiasta równina, której kres zaznaczały na horyzoncie niewielkie wzgórza. Na ich tle tuż nad sawanną unosiły się białe obłoki. Zapach mokrej trawy unosił się w powietrzu. Zebry spacerowały spokojnie po mokrej równinie wraz z antylopami gnu. Po bokach drogi było widać duże kałuże. Nasi towarzysze ruszyli do przodu i straciliśmy ich już z oczu, ale nie chcieliśmy jechać szybciej. Mieliśmy cały dzień na dotarcie do naszego campu a już na tym etapie naszego safari chcieliśmy rozkoszować się widokami a nie tylko posuwać się do przodu pokonując kolejne kilometry. To niewątpliwa zaleta selfdrive safari - gdy jedziesz sam to Ty decydujesz, gdzie się zatrzymasz i jakim tempem jedziesz bo nie musisz dostosować się do grupy. Ale selfdrive to nie tylko same zalety, achy i ochy ;)


Minęła może godzina od momentu wjechania do parku. Na drodze w dalszym ciągu było widać ślady opon aut, które jechały przodem. Błoto robiło się coraz większe, aż do chwili, gdy zauważyliśmy, że przez drogę przelewa się woda. To już nie były kałuże po bokach drogi, ale rzeka wody, która przelewała się przed naszym samochodem z jednej strony na drugą. Przemek postanowił przez nią przejechać bo w końcu auta przed nami zrobiły to samo, więc

nie było tu głęboko ani zbyt grząsko. Ja już na tym etapie po prostu zamknęłam oczy :D Później jechaliśmy takimi wertepami i po takich koleinach w błocie, że właśnie w tym momencie odkryłam jak bardzo ten samochód może się przechylać na boki. Następne takie odkrycia poczyniłam później w South Luangwa w Zambii (o tym będzie kolejny post ;) ), gdy przemierzaliśmy park z naszym znajomym Akimem (którego nazwałam później "Mały, ale Wariat" - serio, urządził nam istny off road a Przemek był zachwycony, gdy ja prawie wypadałam z samochodu bokiem :D ). Nawet nie będę udawała, że ten moment całego safari po Serengeti nie był dla mnie wysoce emocjonujący bo padały nawet różne niecenzuralne słowa. Chwile uniesienia wywołane dotarciem do wymarzonego Serengeti mieszały się z momentami, gdy miałam ochotę udusić mojego męża a on niewzruszenie i z ogromnym opanowaniem przejeżdżał przez rzekę czy błoto. Serio, jestem dla niego pełna podziwu w takich momentach. Gdy ja panikuję, on jest oazą spokoju. Nie wiem, gdzie i kiedy ten mój mąż się tego nauczył czy może się już taki urodził, ale Serengeti sprawdzało i testowało jego umiejętności (i moją psychikę ) wielokrotnie w ciągu tych kilku dni :)


PIERWSZE SPOTKANIE Z KRÓLEM SAWANNY



W końcu skończyły się wszelkie wyboje i wyjechaliśmy na normalną drogę. Chmury nadal w oddali kłębiły się na niebie jednak dla nas wyszło już słońce. Zjedliśmy śniadanie stojąc po środku pustej drogi obserwując spacerujące niedaleko guźce, trochę dalej bawoły i koby śniade. Jadąc później dalej trafiliśmy na żółwia, który właśnie przekroczył drogę. Całą drogę wypatrywaliśmy lwów chociaż koło południa szanse na to są niewielkie. Przemek prowadząc auto również cały czas się rozglądał i udało się. Wypatrzył całe stado odpoczywające pod krzakami niedaleko od drogi. Według naszych obliczeń i tego, co udało nam się dostrzec w wysokiej trawie były tam 3 samce i 4 samice. Wyraźnie zmęczone bo w końcu lwy najbardziej aktywne są późnym wieczorem i w nocy. Większość czasu spędzają na odpoczynku jednak, jak wspomina autor książki "The Serengeti Lion" George B. Schaller, którą pochłonęłam dosłownie przed wyjazdem chcąc dowiedzieć się więcej o tych właśnie zwierzętach, nie stanowi to o ich lenistwie. Lwy oczywiście spędzają dużo czasu śpiąc jak wszystkie koty, jednak w czasie, gdy są aktywne są w stanie zaspokoić wszystkie swoje potrzeby życiowe co stanowi o ich wydajności a nie lenistwie. Książkę bardzo polecam bo pomimo tego, że jest także opisem badań nad lwami z Serengeti, które prowadził na tych terenach w latach 70tych, to jest bardzo ciekawie napisana. Zawiera dużo przydatnych informacji o behawioryźmie, życiu, stosunkach w stadzie lwów a także innych zwierząt jak lamparty czy gepardy.


Staliśmy na poboczu obserwując przewracające się z boku na bok wielkie koty. W oddali było widać jedną z samic, która wyraźnie obserwowała otoczenie. Falujące od gorąca powietrze rozmywało zarys jej ciała, które kolorem zlewało się z kolorem traw sawanny. To było wspaniałe mieć ten widok tylko dla siebie i spokojnie obserwować te piękne stworzenia, na które tak długo czekałam. Pod tym względem Serengeti absolutnie mnie zachwyciło bo takich widoków mieliśmy jeszcze sporo przed nami. Ruszyliśmy w końcu naprzód zostawiając rodzinę lwów nie bez żalu.


Droga wydawała się już zupełnie sucha, ale zieleń traw i drzew zdradzała deszcze, które nawiedziły już tą część równiny. W końcu dostrzegliśmy pierwsze słonie. Pomimo tego, że widzieliśmy je już wiele razy to zawsze spotkania z nimi cieszą. To wyjątkowo ciekawe i mądre zwierzęta. Budzące z powodu swoich rozmiarów respekt i warto zawsze pamiętać, że spotykając te zwierzęta w trakcie jazdy po parku nie wolno sprawić by poczuły się zagrożone czy osaczone ani podjeżdżać zbyt blisko. Co innego, gdy słoń sam zdecyduje się do nas podejść a takich momentów już mamy kilka na swoim koncie i uwierzcie mi - serce zawsze szybciej zaczyna bić, gdy taki kolos jest tak blisko lub idzie w Waszym kierunku :) W oddali widzimy duże stado żyraf, które ze stoickim spokojem pożywia się ulubionymi liśćmi akacji rzucając w naszym kierunku ciekawskie spojrzenia. Widok impali i dużej ilości zebr nadal budzi uśmiech na naszych twarzach pomimo tego, że to bardzo często spotykane tutaj i w kenijskich parkach zwierzęta. Przecież nigdzie indziej na świecie nie ma możliwości przebywania w takich miejscach, gdzie zagęszczenie zwierząt jest tak duże i mijamy w ciągu godziny tyle gatunków zwierząt mając je zaledwie kilka metrów od siebie. To coś, co mnie od początku w tej części kontynentu afrykańskiego totalnie zachwyciło.



WIELKA MIGRACJA


Pomysł zobaczenia tego fenomenu pojawił się pierwszy raz w momencie, gdy rok wcześniej przemierzaliśmy kenijskie parki narodowe w trakcie naszych pierwszych selfdrive safari. Nie zależało mi specjalnie na zobaczeniu momentu przekroczenia przez stada migracji rzeki Mara, z którym większość ludzi kojarzy to zjawisko. Otóż wielka migracja czyli wędrówka ogromnych stad antylop gnu i zebr trwa nieprzerwanie. Stada te podążają za pożywieniem, którym jest trawa pojawiająca się, gdy spadną deszcze.

Dosłownie krążą w kółko podążając za życiodajnymi deszczami, z czego większość tej wędrówki odbywa się na terenach równiny Serengeti a tylko niewielki ułamek na terenie Maasai Mara, który wchodzi w skład tejże równiny i znajduje się na terenie Kenii. Nie można oczywiście dokładnie określić, gdzie będą się znajdować te stada, ale mieliśmy ogromną szansę trafić na nie jadąc od bramy Ndabaka i podążając w kierunku Seronera czyli w dużym uproszczeniu na południe, w przeciwnym kierunku do stad podążających na północny zachód.


Minęliśmy skręt na Kubuku Tented Camp mając wokół delikatne, zielone zniesienia. Zatrzymaliśmy się ponownie widząc głowy żyraf wystających z wysokich traw. Czerwona droga prowadziła nas delikatnie pod górę. Zauważyliśmy pojedyncze antylopy gnu i samochód stojący naprzeciw nas. Po chwili dostrzegliśmy powód a właściwie mnóstwo powodów, dla których auto tam stało. Słonie. Ogromna rodzina słoni przechodziła przez drogę. W stadach żyją głównie samice, które są ze sobą spokrewnione i najstarsza samica jest przewodniczką stada. To matki, babcie, córki, siostry i ciotki, które razem wychowują swoje dzieci, opiekują się nimi i chronią oraz pomagają sobie wzajemnie. Złożoność ich relacji w stadzie i ich zachowania mogłabym obserwować każdego dnia i chyba tylko mój mąż wie jak ciężko mnie wyciągnąć z parku w momencie, gdy trafiamy na stado słoni :D Tutaj mieliśmy prawdziwą ucztę dla oczu i oczywiście moje łzy bo zawsze wzrusza mnie ich widok, szczególnie, gdy widzę je po raz pierwszy po dłuższym czasie. To wielkie stado otoczyło nas ze wszystkich stron. Sporych rozmiarów młody samiec szedł w naszym kierunku śmiesznie się kołysząc. Tuż przed naszym autem skręcił na prawą stronę drogi, po czym potrząsną głową i odszedł w kierunku pozostałych. To chyba z powodu tego stada słoni w pierwszym momencie w ogóle nie zorientowałam się i chyba nawet nie zwróciłam uwagi ile wokół nas jest gnu i zebr.


Dopiero, gdy jeden z młodych słoników, których było całkiem dużo w tym stadzie, zaczął w komiczny sposób gonić antylopy, jakby chciał zademonstrować jaki jest duży i groźny. Dopiero wtedy usłyszałam charakterystyczne buczenie antylop. Wyglądały jakby kręciły się w kółko stłoczone jedna przy drugiej. Przechodziły przez drogę przed i za naszym samochodem. Trawiasta równina pokryła się przemieszczającymi się gnu z młodymi i zebrami, które towarzyszą im w tej wędrówce. Ogromne stado po prostu przelewało się przez drogę zalewając sawannę a my staliśmy oczarowani bo nie mieliśmy już wątpliwości, że to wielka migracja a my mamy ogromny zaszczyt widzieć to niesamowite zjawisko na własne oczy. Należy także pamiętać, że nie tylko antylopy podążają za pożywieniem. One również są ogniwem łańcucha pokarmowego. Według Schallera nie wszystkie drapieżniki podążają za tymi stadami. Większość lwów ma swoje terytoria i polują na swoim terenie, nie przekraczają granic terytoriów innych stad. Jednak nie wszystkie lwice żyją w stadach, niektóre są z nich wyganiane, gdy samic jest zbyt dużo w jednym stadzie chociaż do końca nie wiadomo dlaczego tak się czasami dzieje. Młode samce, gdy osiągną dojrzałość muszą odejść ze stada, są z nich po prostu przeganiane. Czasami, gdy młodych samców jest więcej odchodzą razem - to daje im większe szanse na wywalczenie przywództwa nad innym stadem samic w przyszłości. Takie lwy wędrują i szukają terytoriów a także pożywienia a stada migracji to dla nich trochę jak wielka, przemieszczająca się uczta, o czym można się przekonać każdego ranka widząc zabite osobniki gnu i sępy, które ucztują, gdy sprawcy już się najedzą.


Głośne buczenie antylop gnu nie ustawało chociaż wydawało się, że się oddaliliśmy od spotkanego stada jadąc w kierunku naszego publicznego campingu Pimbi, na którym mieliśmy spać. Było już po 18., gdy jedliśmy kolację w małym budyneczku ze ściankami z gęstej siatki. Nie było nikogo wokół, więc noc mieliśmy spędzić zupełnie sami. Powiem szczerze, że wizja spędzenia nocy w otoczeniu tych wszystkich zwierząt wokół mając świadomość, że jesteśmy tu tylko my nie powodowała, że byłam jakoś specjalnie senna. Wręcz przeciwnie. Weszliśmy do namiotu i zamiast spać nasłuchiwałam odgłosów a to był prawdziwy koncert matki natury. Stado gnu było gdzieś niedaleko obozu bo było je słychać cały czas. Do tego pojawiły się hieny, których charakterystyczne wycie było bardzo wyraźne jakby były gdzieś obok namiotu. Później było słychać także ryczenie lwów, które najwyraźniej miały wymianę zdań między sobą lub z hienami. W końcu matka natura wezwała także mnie i musiałam opuścić namiot za potrzebą, ale nie miałam odwagi iść do toalet :D W namiocie było duszno, ale w końcu przyszedł sen..




KRĄG ŻYCIA W SERENGETI



Budzik wyrwał nas ze snu przed wschodem słońca. Szybkie śniadanie, mycie, składanie namiotu i znowu byliśmy w drodze. Wiedzieliśmy, że po drugiej stronie skał, przy których znajdował się nasz camp , jest również drugi publiczny camp. Pojechaliśmy tam i okazało się, że tam również były rozbite namioty. Przemek dowiedział się później od innego kierowcy, że w nocy przyszły tu lwy, pewnie te same, których ryczenie słyszałam w nocy. Nie dowiemy się czy były także w naszym obozie, ale pamiętajmy, że naprawdę rzadko zdarzają się ataki lwów na ludzi bo nie jesteśmy na pewno ich przysmakiem. Szczególnie w momencie, gdy tuż obok znajdują się tysiące antylop i zebr, które są na szczycie w ich menu.


Ruszyliśmy dalej. Drogę przebiegła nam hiena, obok biegały strusie. Na nielicznych drzewach siedziały sępy rozkładając swoje skrzydła w kierunku słońca, żeby się ogrzać bo poranki bywają tu chłodne. Gęsto obsiadały drzewa porastające okolicę. Towarzyszyły im marabuty. Dość szybko trafiliśmy na ofiary nocnej uczty drapieżników, które zaspokoiwszy swój głód zapewne ukryły się już w zaroślach. Teraz ucztowały tu sępy, stąd też obecność hieny. Hieny oczywiście również polują, ale są także padlinożercami i oportunistami. W South Luangwa w Zambii, które nazywany jest także Doliną Lampartów, dowiedzieliśmy się, że tamtejsze hieny polują bardzo rzadko a najczęściej podążają za lampartami i kradną ich ofiary. Tutaj miały prawdziwą ucztę. Sępy widzieliśmy co chwilę. Nie tylko jedzące, ale także spacerujące tuż przy drodze. Podjechaliśmy bliżej rzeki, którą przekraczaliśmy dnia poprzedniego. Tu wypatrzyliśmy nie tylko kolejne sępy ucztujące na ciele młodego gnu, ale także krokodyle wygrzewające się w promieniach słońca, mnóstwo ptaków na drzewach i stado pawianów.


Nadal bardzo chciałam spotkać więcej lwów. Wcześniej robiłam rozeznanie, gdzie mamy największe szanse na spotkanie z tymi kotami. Na terenie Serengeti znajdują się skupiska skał zwanych kopje niedaleko bramy Naabi Hill. To 50 km od Seronera a droga prowadzi przez wielką, trawiastą równinę. Próbowaliśmy jechać drogą gruntową, ale było mokro i jazda po tym błocie była dość ryzykowna biorąc pod uwagę, że wokół nie było widać innych aut a utknięcie tutaj nie było rzeczą, na którą chcielibyśmy marnować czas.


Wybraliśmy jazdę główną, utwardzoną drogą. Pojechaliśmy do Simba kopjes i zjechaliśmy w boczną drogę zastanawiając się czy nigdzie nie utkniemy bo tutaj nie widzieliśmy żadnych innych samochodów a zasięg telefonu urwał się dość szybko. Ruszyliśmy przed siebie. W tej części parku nie padało i droga była twarda. Dojechaliśmy do pierwszych kopje i były tam. Najpierw jedna lwica bacznie nam się przyglądała. Po chwili druga wyszła z krzaków i rozłożyła się na skale. Objechaliśmy kopje, ale pozostałych członków stada nie było widać. Pojechaliśmy dalej przez wielką równinę mijając kolejne stada zebr i gnu zmierzające w kierunku Seronera. Pięknie to wyglądało, gdy przemierzały tą bezkresną, trawiastą równinę biegnąc jedna za drugą. Ten sznur gnu wydawał się nie mieć końca.

Wróciliśmy do skał, na których wcześniej widzieliśmy lwice. Tym razem była już tylko jedna, leniwie myjąca swoje łapy. Ruszyła się dopiero w momencie, gdy dostrzegła hienę schodząca w dół jej skały. Hiena odeszła a lwica zniknęła gdzieś między kamieniami.


Ruszyliśmy do głównej drogi. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom patrząc na drogę. Środkiem przechadzał się samiec lwa. Kroczył przed siebie, wąchał ślady, które najwyraźniej wyczuł na piasku. Po chwili zszedł na prawą stronę drogi i położył się w trawie. Nie nacieszyliśmy się długo tym widokiem bo pojawiły się auta firmy Bushbuck Safaris z turystami. Ustawiły się bezczelnie w taki sposób, że odgrodziły nas zupełnie od tego lwa udając, że nas nie widzą. Później na bramie wyjazdowej z Serengeti w rozmowie ze strażnikiem wynikło, że to jest łamanie przepisów. Kierowca gęsto się z tego tłumaczył i jeszcze oskarżał nas, że psujemy mu reputację. Trafialiśmy tu w większości na przyjaźnie nastawionych kierowców z innych firm, ale ten skutecznie zepsuł nam nastrój. O reputacji tych kierowców słyszałam od innych przewodników i niestety takie samo mamy zdanie. Naprawdę, miejsca starcza dla wszystkich i zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć jak można posuwać się do takich zagrań.



W DRODZE DO NGORONGORO



Nie mieliśmy początkowo Ngorongoro w planie jednak nie chcieliśmy ryzykować drogi przez Natron po szalonej jeździe po zalanych drogach na poprzedniego dnia. Posłuchaliśmy rady Corneliusa i zdecydowaliśmy się jechać do Arushy przez Ngorongoro. To taka trochę pułapka na turystów bo nie ma innej drogi z Serengeti - musisz przejechać przez kolejny park i płacić kolejne wstępy wysokości 70 $ za dzień, żeby wrócić do Arushy. Zdecydowaliśmy się opuścić Serengeti przez Ngongoro, ale bez wjeżdżania do krateru bo oprócz opłaty za wstęp i spanie na campie (107 $ za osobę łącznie) trzeba zapłacić 300 $ za wjazd do krateru za każde auto a my mieliśmy jeszcze w planie safari w Zambii, więc to chcieliśmy odpuścić, ale chcieliśmy zobaczyć co innego można zobaczyć w okolicy następnego dnia.

To jeszcze nie był koniec przygód. Przez lwa i awanturę z kierowcą straciliśmy trochę czasu. Zaczęłam pisać posta z opisem całego dnia na moją stronę na FB i dosłownie na chwilę spuściłam wzrok z drogi i już. Zamiast skręcić w lewo na wyjeździe z Serengeti, pojechaliśmy prosto. Nie tą drogą, ale zorientowaliśmy się po kilku kilometrach. Zawracaliśmy, gdy zatrzymał się inny samochód a kierowca powiedział, że pokaże nam drogę. Poprowadził nas takim błotem, że ślizgaliśmy się

jak na lodzie a samochód jechał chwilami bokiem. Nie dało się jechać drogą z głębokimi koleinami, więc nasz wybawiciel jechał po trawie i krzakach. Jestem pełna podziwu jak Przemek sobie poradził w takim terenie, w ogóle podczas tego safari. Takiego błota jak na tym odcinku drogi to jeszcze w życiu nie widziałam :D Prawdziwy off-road, ale po drodze widzieliśmy kolejne 4 lwy. Kierowca, który nas prowadził zatrzymał się przed nami i dzikim uśmiechem na twarzy wskazał na piękne kocice :)



Rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem - kierowcą po wyjechaniu na główną drogę. Ale to jeszcze nie był koniec bo mieliśmy przed sobą jeszcze ponad 50 km do jedynego publicznego campu w Ngorongoro znajdującego się na szczycie góry - Simpa Public campsite. Wokół nie było żadnych aut za to pojawiało się coraz więcej zwierząt. Mnóstwo antylop z wielkimi eland na czele. Robiło się coraz ciemniej. Mijaliśmy po drodze Masajów idących pieszo tą ciemną drogą, która później zaczęła się piąć pod górę. Po drodze spotkaliśmy jeszcze żyrafy, których na tej stromej drodze w ogóle się nie spodziewałam.

Dotarliśmy do naszego obozu. Ten camp wyglądał zupełnie inaczej niż Pimbi w Serengeti. Prysznice z ciepłą wodą, strażnik z bronią bo przychodzą tu w nocy bawoły i inne zwierzęta. Byliśmy tu sami pod osłoną miliona gwiazd, na skraju krateru Ngorongoro. W nocy padał deszcz i słyszeliśmy kroki jakiś zwierząt, które głośno jadły trawę. Domyślaliśmy się jedynie, że to bawoły, ale byliśmy już tak zmęczeni przygodami minionego dnia, że było nam już wszystko jedno :)


PORANEK W NGORONGORO


Nie mogłam się oprzeć pokusie nie rozejrzeć się po wyjściu z namiotu. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez chmury. Było chłodno i mokro bo w nocy padał deszcz. Widok z naszego campu był piękny. W dole było widać jeziorko, nad którym unosiła się mgła. W ogóle całe to miejsce jest super i biorąc pod uwagę, że to jedyny publiczny camp w Ngorongoro to jest to całkiem dobra opcja. Złożyliśmy szybko namiot i zbieraliśmy się do drogi. Decyzja była podjęta - nie wjeżdżamy do krateru, ale rozejrzymy się po okolicy.


Droga prowadziła w kierunku wjazdu do krateru. Odbiliśmy w drogę skręcającą w lewo. Pięknie tu i zielono. Po bezkresnych równinach, z których gdzieniegdzie wyrastają zielone pagórki, porozrzucane są masajskie wioski. Małe, okrągłe domki kryte trawą i ogrodzone płotami z patyków, które mają chronić bydło przed drapieżnikami. Po chwili trafiamy na zebry pasące się spokojnie niedaleko jednej z wiosek. Czują się bezpieczniej w pobliżu ludzi niż na odkrytych przestrzeniach. Tymczasem słońce wznosi się coraz wyżej a krajobraz staje się jeszcze bardziej magiczny. Deszcz, który spadł w nocy teraz tworzy chmury wiszące ciężko nad zieloną równiną. Jest niewiarygodnie zielono. Jadąc dalej mijamy nielicznych ludzi. Masajkę z dzieckiem niesionym w chuście na plecach. Następnie mężczyzn pilnujących stada krów, które są największym bogactwem tego plemienia.


Czerwona droga wije się pośród zielonych wzgórz. Zielony dywan usiany jest parasolami akacjowych drzew, które z daleka wyglądają jak olbrzymie brokuły. Zatrzymujemy się gdzieś na poboczu drogi, żeby zjeść śniadanie i wracamy.


Mijamy ogromne stado krów przechodzące przez drogę i skręcamy w kierunku wjazdu do krateru. Mijamy masajskie dzieci, które widząc nasz nadjeżdżający samochód zaczynają skakać jak dorośli Masajowie licząc zapewne na pieniądze. Widok z góry jest piękny, ale to nie jedyne miejsce gdzie można się przyjrzeć temu wyjątkowemu miejscu. Po przeciwnej stronie drogi widać położone w dolinie jezioro otoczone soczyście zieloną łąką, której kolor miejscami mieszka się z żółcią kwitnących kwiatów. Obłoki zawieszone nad tym rajskim miejscem dopełniają dzieła. Minęło tak dużo czasu a ja nadal mam to miejsce przed oczami…


Kierując się na drogę prowadzącą do Arushy zatrzymujemy się jeszcze w punkcie widokowym, z którego po raz kolejny można podziwiać widok na dno krateru Ngorongoro. Zajeżdżamy także na kawę do jednej z lodgy znajdujących się już blisko bramy wjazdowej. Żegnamy Ngorongoro i masajską ziemię.


Informacje praktyczne:

Wstępy do parków Serengeti i Ngorongoro - 70$ za dzień za osobę (obecnie 60$ w niskim sezonie)

Opłata za auto (wjazd na teren parku) około 10$ za dzień

Opłata za spanie we własnym namiocie na terenie publicznego campu w Serengeti lub w Ngorongoro 35$ (obecnie 30$ według cennika na stronie parku Serengeti).

Aktualnie ceny zostały zmienione i uzależnione są od sezonu - wyższe obowiązują w sezonie wysokim a niższe poza sezonem. Dotyczy to również opłat za camping. Campingi dzielą się na publiczne i special campsites, gdzie ceny są znacznie wyższe.

Organizując selfdrive safari po tym ogromnym parku należy wziąć pod uwagę nie tylko pogodę i warunki panujące w parku, ale także paliwo. Tankowaliśmy auto na dzień przed wjazdem do Serengeti bramą Ngabaka a później dopiero po opuszczeniu Ngorongoro.


Nasze selfdrive safari było możliwe dzięki naszemu znajomemu Corneliusowi Lyamuya z Safaris Africa United. Dziękujemy za pomoc, uczciwość i wszelkie dobre rady <3



Dziękujemy naszym partnerom podróży









Oraz


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page