top of page
Zdjęcie autoraKarolina Ropelewska-Perek

Queen Elisabeth National Park w Ugandzie. Kazinga Channel i Kalinzu Forest.


Stado słoni przy Kanale Kazinga w Parku Narodowym Królowej Elżbiety.

Park Queen Elizabeth powstał w roku 1952 pod nazwą Kazinga National Park a jego nazwę zmieniono 2 lata później, żeby upamiętnić wizytę Królowej Elżbiety. Jest najbardziej zróżnicowanym i zarazem najlepszym z miejsc na safari na terenie Ugandy. Przez teren parku przebiega równik. Park zajmuje ogromny obszar 1978 km2 i rozpościera się od jeziora Jerzego do jeziora Edwarda, które połączone są 40-kilometrowym kanałem Kazinga. Na jego terenie znajdują się także mokradła, trawiasta sawanna, lasy akacjowe i lasy tropikalne, które razem są domem największej liczby gatunków zwierząt na terenie kraju. Słonie, stada bawołów, kobów i szympansy to tylko jedne z wielu mieszkańców parku. Nie należy pomijać lwów, które zamieszkują tereny równin Ishasha. Słyną ze swojej umiejętności wspinania się na drzewa. Ponadto odnotowano tu 618 gatunków ptaków, co stanowi 6 miejsce na świecie pod względem liczby gatunków. Na terenie parku znajdują się również kratery wulkaniczne (Katwe craters), które zajmują łącznie 210 km2. Różnią się wielkością, ale największy ma 3 km średnicy i 100 metrów głębokości. Wiele z tych kraterów przekształciło się w słonowodne jeziora.


Dotarliśmy na miejsce do wybranego przez nas Elephant Home, po długich godzinach spędzonych w rozklekotanym autobusie w drodze z Kabale. Byliśmy wykończeni długą drogą najpierw z Bwindi do miasta a później jazdą autobusem, który lata świetności już dawno miał za sobą. Jechaliśmy drogą, która przecina park i prowadzi w kierunku Demokratycznej Republiki Konga. Nie chcieliśmy narzucać sobie szybkiego tempa po tej niekończącej się jeździe, ale jednocześnie nie chcieliśmy marnować czasu mając jedynie 2 pełne dni do spędzenia w tym miejscu. Do campu dotarliśmy w środku nocy i dopiero rano zobaczyliśmy jaki widok rozpościera się ze wzgórza, na którym się znajdowaliśmy. W oddali widać było jezioro Edwarda i bezkres sawanny. W nocy często teren campu odwiedzają słonie a w oddali dało się słyszeć charakterystyczne głosy hien. Bliskość zbiorników wodnych to także kłopotliwe komary, które w nocy nie pozwoliły posiedzieć na zewnątrz naszego domku.

Nie zdecydowaliśmy się na safari, które mieliśmy w zaplanowane w dalszej części podróży w Kenii (wówczas plan obejmował jedynie odwiedzenie podczas selfdrive Nivasha i Nakuru, o czym przeczytacie TUTAJ). Okazało się, że można tu zobaczyć ciekawe miejsca, które leżą poza terenem parku, a co za tym idzie nie wymagają opłaty za wstęp i kosztują niewiele. Takimi miejscami są Kazinga Channel i Kalinzu Forest.



Kazinga Channel

Naturalny kanał łączący dwa jeziora znajdował się kilka minut jazdy samochodem, który zorganizował nam właściciel Elephant Home. Zatrzymaliśmy się w pobliskiej wiosce, żeby kupić coś do jedzenia i Tu mieliśmy okazję po raz pierwszy skosztować rolex czyli naleśnik z różnymi zawartościami przygotowywany na naszych oczach i pakowany w torebkę na wynos. W miejscu, skąd odbijają łodzie znajduje się mała restauracja, gdzie można zatrzymać się po zakończonym rejsie. Na wzgórzu, tuż przy drodze wypatrzyliśmy marabuta, który stał na jednej nodze nie zwracając większej uwagi na przejeżdżające auta.


Koszt transportu z to 50.000 szylingów (ok 50 zł) do podziału na 3 osoby bo dołączył do nas Eryk, Holender, który jako jedyny był w tym czasie w campie. Koszt 2 godzinnego rejsu to 25$ za osobę. Początkowo zastanawialiśmy się czy warto, ale po krótkiej chwili na łodzi okazało się, że nie warto się zastanawiać. To było pierwsze miejsce w trakcie naszej podróży, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć hipopotamy i słonie. Dla nas to były w ogóle pierwszy raz, gdy mogliśmy podziwiać te zwierzęta na wolności.


Łódź była zadaszona i płynęła niespiesznie na drugi brzeg. Nie musieliśmy długo szukać bo stada hipopotamów występują tu w ogromnej liczbie. Z wody wystawały jedynie ich grzbiety i pyski. Odpoczywały jeden przy drugim, nieliczne nurkowały, ale można było poczuć, że jesteśmy obserwowani. Płynąc w kierunku jeziora George przewodnik dostrzegł kilka słoni na brzegu. Chroniły się przed słońcem w cieniu drzew. Chwilę później dostrzegliśmy ogromnego samca zażywającego kąpieli w wodzie. Wyszedł na płytszą wodę i zmierzał w kierunku brzegu, gdzie odpoczywało kolejne stado hipopotamów.


Następnie mijaliśmy niewielkie stado bawołów, które przyszło skorzystać z wodopoju tak jak koby. Kolejne, liczniejsze stado słoni pojawiło się a brzegu wraz z małymi słonikami, które nieporadnie starały się wejść do wody pełnej hipopotamów. Mieliśmy okazję obserwować całą plejadę ptaków, większość tych gatunków widzieliśmy pierwszy raz jak np. hammerkopf, kazarki egipskie, ibisy, żołny i kilka gatunków zimorodków oraz orłów, zarówno dorosłych jak i młodych osobników.


Wycieczka nie wymagała żadnego wysiłku a jednak wróciliśmy zmęczeni upałem. Klimat parku Queen Elizabeth znacznie różni się od klimatu Bwindi, gdzie jest zdecydowanie chłodniej. Czekał nas jednak krótki odpoczynek bo rano planowaliśmy spotkanie z szympansami.



Kalinzu Forest.


Nad sawanną unosiła się delikatna warstwa mgły oświetlana przez promienie wschodzącego słońca. Podziwiałam ten piękny widok buszu budzącego się do życia. Jechaliśmy drogą przecinającą park Królowej Elżbiety, ściśnięci w środku małego busa wraz z innymi pasażerami, których przybywało za każdym razem, gdy bus stawał na poboczu na skinienie ręki potencjalnego pasażera. Nie mogłam oderwać oczu od sawanny i zwierząt, które mijaliśmy co chwilę. Stada kobów, bawołów a także słonie sunące majestatycznie przez busz.


Kalinzu to tropikalny las deszczowy zajmujący 137 km2 znajdujący się na wysokości od 1000-1500 m npm. Zamieszkuje go ok 200 szympansów a także koczkodany, pawiany, gerezy. Można tu również spotkać żyjące w lesie słonie, bawoły i antylopy a także 262 gatunki motyli.

Zmierzaliśmy wraz z Erykiem w kierunku Kalinzu, lasu, który jest drugim najlepszym miejscem do spotkania z szympansami w Ugandzie. Jest poza granicami parku, więc nie trzeba płacić 40 $ wstępu za dzień plus 50 $ jak za trekking do Wąwozu Kyambura a jedynie 40 $. Żyją tu 2 rodziny przyzwyczajone do obecności człowieka dzięki japońskim naukowcom, którzy prowadzili tu badania przez 20 lat. Nie ma gwarancji ich zobaczenia i jednej ustalonej godziny na trekking. Jednak podjęliśmy ryzyko, które się opłaciło.

Po przybyciu na miejsce od razu spotkaliśmy stado pawianów siedzące na drodze. Szczerze mówiąc czuję respekt przed tymi małpami. Samce są sporych rozmiarów i zawsze sprawiają wrażenie jakby nie bały się ludzi. Tu chodziły pomiędzy zabudowaniami bez żadnej obawy i nie zwracając uwagi na kobiety wykonujące na tyłach budynku swoje prace. Dalej na drzewach dostrzegliśmy biało czarne gerezy. Pięknie się prezentują i skaczą z taką gracją. Ten gatunek dla odmiany znany jest z tego, że jest bardzo nieśmiały i trzyma się raczej z dala od ludzi. Później słyszeliśmy będąc już w Kenii, że gereza nigdy nie wejdzie do domu i stroni od towarzystwa ludzi.


Po opłaceniu wstępu przewodnik szybko się przygotował do drogi i ruszyliśmy w las. Zupełnie inny od tych , które widzieliśmy w tej podróży, ale nie mniej malowniczy, trochę przypominający azjatyckie dżungle, które mieliśmy już wielokrotnie okazję odwiedzić. Nie szliśmy długo, gdy usłyszeliśmy pierwsze krzyki szympansów a niedługo później zobaczyliśmy 2 samce, które jadły owoce figowca siedząc na jego gałęziach. Pochłaniały kolejne owoce długo je przeżuwając a następnie wypluwając. Po jakimś czasie pojawiły się kolejne szympansy a wśród nich maluszek wesoło bujający się na gałęziach. Nie byliśmy tu sami. Oprócz Eryka była z nami para zza oceanu z drugim przewodnikiem. Pani rozmawiała tak głośno, jakby znajdowała się w parku rozrywki a nie pośród dzikich zwierząt. Małpy dały upust swojemu niezadowoleniu i dało się usłyszeć odgłos lecącego z góry, rozbijającego się o liście moczu. Najmłodszy z całego stada nadal nic sobie nie robił z naszej obecności i obserwował nas z góry.


Bardzo ciekawe doświadczenie. Trzeba wiedzieć, że szympansy większą część życia spędzają w koronach drzew. To bardzo inteligentne zwierzęta potrafiące używać narzędzi np. patyczków do wydobywania z gniazd termitów. Dorosły samiec jest silniejszy od człowieka. Żyją w stadach od 15-150 osobników, ale w dzień często dzielą się na mniejsze grupy. W stadzie jest wyraźnie ustalona hierarchia. Każdej nocy budują w koronach drzew nowe gniazda. Otoczone są ścisłą ochroną a jednak nadal stają się ofiarami dla ich mięsa a także dla ich młodych, które są sprzedawane na czarnym rynku.



Queen Elisabeth z niskim budżetem.


Park Queen Elizabeth nie pojawił się od razu w planie naszej podróży. Nie mieliśmy konkretnego planu na jego zwiedzanie i a w trakcie podróży nie chcieliśmy wydawać tu dużych kwot pieniędzy nie mając pewności jak potoczą się nasze dalsze losy w związku z przybierającą na sile pandemią. Miejsce, w którym się zatrzymamy wybraliśmy jeszcze przed podróżą. Dostaliśmy wskazówki jak dotrzeć do naszego campu. Wytłumaczyliśmy w autobusie jadącym z Kabale, gdzie chcemy wysiąść, ale dla pewności sympatyczna pani z obsługi zadzwoniła do campu i pilnowała, gdzie mamy wysiąść. Zanim dotarliśmy na miejsce zapadła noc więc dobrze się złożyło, że trafiliśmy na taką osobę.


Jadalnia w Elephant Home

Elephant Home składa się z małych domków bez klimatyzacji, co początkowo było dla nas sporym wyzwaniem po zmianie klimatu z chłodnego i deszczowego Bwindi. Każdy pokój miał łazienkę i prysznic z zimną wodą, ale w tym klimacie bardzo to nie przeszkadzało. Wybraliśmy opcję bez wyżywienia bo zawsze mamy ze sobą wojskowe porcje żywnościowe, które w Afryce budziły spore zainteresowanie :) Camp może zorganizować safari, a także inne atrakcje jak np. rejs po kanale czy trekking, który my zorganizowaliśmy sobie sami biorąc matatu. Jednak trzeba pamiętać, że kierowca matatu nie będzie pilnował kiedy chcemy wysiąść i w ten sposób pojechaliśmy trochę za daleko, ale przynajmniej mieliśmy okazję zobaczyć ogromne plantacje herbaty rosnące niedaleko Kalinzu :)

Elephant Home nie znajduje się na terenie parku i nie obowiązuje tu opłata za pobyt wysokości 40 $ za dzień. Do wyboru jest sporo takich miejsc, gdzie można spać nawet w namiotach, które nie znajdują się na terenie parku a co za tym idzie nie trzeba płacić za każdy dzień pobytu.


Kalinzu Forest okazał się świetnym i budżetowym rozwiązaniem. Mieliśmy okazję zobaczyć zupełnie inny typ lasu niż w Rwandzie i kilka dni wcześniej w Bwindi. Ten trekking nie był trudny ani męczący jeśli nie liczyć oczywistej w tym klimacie wilgotności. Polecamy jednak zaopatrzyć się w odpowiednie obuwie i dobrym bieżnikiem, żeby nie ślizgać się na mokrej ziemi i konarach drzew. Czasami trzeba również przedzierać się przez zarośla, żeby dojść do miejsca, gdzie akurat znajdują się małpy, więc długie spodnie są bardzo wskazane. Warto pamiętać o wodzie do picia.

Kazinga Channel to doskonała i nie wymagająca wysiłku okazja do zobaczenia zwierząt. Nigdzie wcześniej w Rwandzie ani Ugandzie a także później w Kenii nie widzieliśmy takiej ilości hipopotamów. To także doskonałe miejsce dla miłośników ptaków.



Jak dojechać?


W drodze z Kabale do parku Queen Elizabeth

Dojazd do szybkich i przyjemnych nie należy. Pokonaliśmy najpierw trasę z Kabale do Queen Elizabeth. Pomimo tego, że autobus był totalnym klekotem i dosłownie ubrudziliśmy się siedząc na siedzeniach, które kleiły się od brudu, to ta część podróży przebiegła w miarę spokojnie. Mijaliśmy małe miasteczka a prawie przez całą drogę padał deszcz. Pogoda poprawiła się dopiero w okolicach parku. Sam przejazd przez park podobno jest bardzo malowniczy, ale niestety wtedy nie mieliśmy okazji podziwiać widoków co zrobiło się ciemno zanim dotarliśmy na miejsce.

Droga do Kampali to było istne piekło. Autobus linii Link, który zdołał dla nas zatrzymać właściciel Elephant Home. Nie było miejsc, ale jakoś nas upchnęli. Cena to 30.000 Ush za 2 osoby (około 30 zł). To była bardzo wolna jazda w kierunku granicy z Demokratycznej Republiki Konga a później do Fort Portal. Kierowca nic nie robił sobie z progów zwalniających na drodze a na prostych odcinkach autobus i tak toczył się jakby miał kwadratowe koła, ale jakoś posuwaliśmy się naprzód. Aż do mniej więcej połowy drogi między Fort Portal a Kampalą. Pękł wał, koniec jazdy. Ale zaraz przyjedzie następny Link zapewniano nas. Przyjechały, nawet dwa, ale każdy pełny a my tam staliśmy 1,5 godziny z resztą pasażerów i ulicznych sprzedawców. Bacznie się nam przyglądano, robiono fotki, ale wszystko w miłej atmosferze. Zjedliśmy ciapati, kupiliśmy wodę i tyle szczęścia bo później nie było już na to czasu.


Słońce zaczęło schodzić ku zachodowi i mieliśmy już pomału dość. Miałam plan kupić bilety do Nairobi jeszcze tego dnia, ale było już na tym etapie wiadomo, że to się nie uda. Nadal nie byliśmy pewni czy następnego dnia zdążymy na granicę zanim Kenia ją zamknie. Jedna wielka niewiadoma i rosnące napięcie, które od razu po mnie widać...


W końcu Przemek z innymi pasażerami zaczęli domagać się zwrotu pieniędzy za bilety, "kierownik" oddał 1/3 kwoty czyli 10.000 szylingów i za te pieniądze złapaliśmy matatu. Jechał jak szalony, ale na dworzec w Kampali dotarliśmy po 23. Raczej nie sądzę, żeby ktoś z Was chciał się znaleźć w tym miejscu, nawet w dzień. W nocy było jeszcze ciekawej. Słowa mzungu mieszały się z coronavirus i comando pod naszym adresem. Zapytaliśmy jakiegoś człowiek, gdzie szukać taxi a on zaprowadził nas do postoju matatu, które tak tu nazywają. Upchali nas znowu do busa z naszymi wielkimi plecakami i zawieźli po skończonym kursie do naszego hotelu próbując wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy przy okazji, ale po pobycie w parku już nie bardzo było co od nas wyciągać bo nie mieliśmy gotówki :) Noc w małym hoteliku Ewangee w sercu Kampali była dość krótka, ale nigdy nie cieszyłam się tak na widok hotelu jak wtedy, gdy w końcu wchodziliśmy po schodach podziwiając nocną panoramę miasta, która migotała tysiącami świateł.





Queen Elizabeth NP. większość turystów odwiedza podczas zorganizowanych przez agencje wycieczek, często jako jeden z punktów podróży do Bwindi. Początkowo sami zastanawialiśmy się nad wyborem agencji bo najbardziej zależało nam na odwiedzeniu Bwindi i spotkaniu z gorylami górskimi a ten park pojawił się w naszym planie trochę przypadkiem. W momencie, gdy postanowiłam sama dotrzeć do Bwindi, bez pomocy agencji, dojazd do Queen Elizabeth wydawał się niczym skomplikowanym. Tymczasem mamy za sobą jazdę takimi środkami transportu i z pasażerami w postaci kurczaków i worków cebuli, że sam transport stał się przygodą samą w sobie :) Za każdym razem byliśmy jedynymi mzungu. W ten sam sposób podróżował nasz znajomy Eryk i tak samo był zaskoczony, że nie spotkał innych turystów podróżujących w ten sposób.

Uganda nie jest prosta do podróżowania na własną rękę jak Kenia, ale przy odrobinie wysiłku wszystko można tu zorganizować samemu - od transportu po wyprawę do magicznego lasu Bwindi, w o którym przeczytacie TUTAJ. Sama Kampala nie przypadła nam do gustu, to była po prostu źle zaczęta znajomość. W środku nocy, na obskurnym i gwarnym dworcu, gdzie wylądowaliśmy jako jedyni mzungu w okolicy. Cały czas pod presją i w niepewności czy uda nam się na czas opuścić Ugandę i dostać się do Kenii. Opuszczaliśmy miasto z nieukrywaną przyjemnością, ale nie samą Ugandę. To niewątpliwie piękny i malowniczy kraj. Wszystkie nasze przejazdy były tutaj niemałą przygodą od samego początku, ale takie hardcory wspomina się później latami z uśmiechem na twarzy. Uganda na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako pierwsze miejsce, gdzie zobaczyłam słonie, hipopotamy, magiczną sawannę i przepiękne wzgórza Bwindi.



Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Komentarze


bottom of page