top of page
  • Zdjęcie autoraKarolina Ropelewska-Perek

BIEDA W AFRYCE CZYLI JAK POMAGAĆ MĄDRZE I NIE SZKODZIĆ. Nasza akcja pomocy w Diani Beach w Kenii

Zaktualizowano: 13 lut 2021


Przed naszą podróżą mocno się zastanawiałam co ze sobą zabrać, żeby pomóc komuś tam na miejscu. Chciałam podzielić się swoim szczęściem, oddać wdzięczność, którą w sobie miałam za to, że w końcu udało mi się spełnić moje wielkie marzenie o podróży do Afryki i spotkaniu z gorylami górskimi. Tak zrodził się pomysł naszej zrzutki na rzecz szkoły prowadzonej przez Pascala w Kigali. Zawieźliśmy ze sobą nie tylko pieniądze zebrane podczas zbiórki, ale też ubrania i przybory szkolne. Nie sądziłam wtedy, że nasza podróż tak się przedłuży i wylądujemy na długie miesiące w Diani. Z historii, które słyszałam wiem, że nie myliłam się co do jednej rzeczy. Pomaganie, szczególnie takie, które naprawdę ma coś zmienić, nie jest takie proste jak może się wydawać. Przez te kilka miesięcy naszego pobytu w Afryce nazbierało się wiele historii, ale również wniosków. Zawsze warto pomagać chociaż nie zawsze ta pomoc zmienia coś na dłuższą metę. Jedno popołudnie i jedna rozmowa z chłopakiem poznanym plaży jakiś czas wcześniej zmieniła wiele i sprawiła, że mieliśmy okazję poznać i dowiedzieć się więcej o mieszkańcach kenijskiego wybrzeża, poznać mnóstwo ludzi a także dowiedzieć się więcej o sobie. Lubię pomagać, ale jednocześnie nie jestem osobą naiwną, dającą się naciągnąć czy oszukać. Przedstawię tu naszą historię pomocy w Diani Beach, ale też naszej długiej drogi do wybrzeża, różnych sytuacji, które otwierały nam oczy na skutki, jakie ma turystyka na lokalne społeczności, na to, w jaki sposób jesteśmy odbierani my jako turyści spoza Afryki.


DŁUGA LEKCJA O SOBIE CZYLI W DRODZE PRZEZ RWANDĘ, UGANDĘ DO KENII

Zanim dotarliśmy do Diani Beach, w trakcie naszej długiej drogi przez Rwandę i Ugandę aż do kenijskiego wybrzeża widzieliśmy ogrom biedy, ale też ludzi zepsutych przez turystów, dzieci wyciągające ręce po cukierki i dolary do tego stopnia, że musiałam się nauczyć radzić sobie ze swoją wrażliwością. Miałam wrażenie, że nigdzie nie mogę pokazać, że mi kogoś szkoda, ugiąć się, dać. Wybudowałam mur obojętności wokół swojej wrażliwości. Czułam, że wszędzie muszę być czujna, nie opuszczać gardy, po prostu być twarda i wykorzystać charakter jakim obdarzyła mnie natura, a który zawsze próbowano we mnie zmienić. Zdecydować czy będę myśliwym czy zwierzyną. To nie stało się z dnia na dzień, ale trwało od momentu, gdy opuszczaliśmy dom naszego znajomego Pascala w Kigali, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni po przylocie do Rwandy. Widzieliśmy, że musimy sobie radzić sami a z jasnym kolorem skóry i moimi blond włosami nie ma możliwości wtopić się w tłum, chociaż początkowo próbowałam. Włosy ukrywałam pod czapką z daszkiem, ale szybko zorientowałam się, że na nic mój wysiłek. Nie chodziło o strach czy inne tego typu emocje, ale raczej o spokój, żeby móc przetrawić w sobie co widzi się wokół a zainteresowanie, które budziliśmy raczej to uniemożliwiało. W trakcie naszej podróży przemieszczaliśmy się jedynie lokalnymi środkami transportu i za każdym razem byliśmy jedyni pośród lokalnych mieszkańców. Odniosłam wrażenie, że większość kobiet, które dotykało moją bladą rękę nie widziało wcześniej białej kobiety siedzącej obok nich w autobusie. Może jedynie gdzieś przymykającą samochodem z kierowcą jadącą na safari bo jednak większość turystów w ten sposób zwiedza ten kraj. Nasze wojskowe obuwie i plecaki w kolorze moro prawdopodobnie pomagały stwarzać wrażenie, że możemy mieć coś wspólnego z wojskiem. Nie wiem czy aż tak różnię się od afrykańskich kobiet, że po drodze wielokrotnie pytano mnie i mojego męża czy jestem wojskowym, nawet, gdy nie miałam na sobie nic, co mogłoby na to wskazywać. W hotelu w Ruhengeri obsługa zaniemówiła, gdy wróciliśmy z trekkingu i pytali po cichu mojego męża czy to prawda bo tak poważnie wyglądam. Po dotarciu na wybrzeże potrafiłam sobie radzić z natrętami do tego stopnia, że po dość krótkim czasie większość wiedziała, że idziemy na plażę na spacer a nie rozdawać dolary czy ubrania.



Wraz z pokonanymi kilometrami i licznymi nawiązanymi znajomościami przyszły też rozczarowania poznanymi ludźmi. Przez chwilę miałam wręcz wrażenie, że część ludzi chce mieć znajomych z Europy jedynie po to, żeby później móc prosić o pieniądze. I pewnie nie wspominałabym nawet o tym człowieku, gdyby nie to, że faktycznie chcieliśmy mu pomóc. Norberta poznaliśmy w Ruhengeri. Przykleił się do nas w chwili, gdy opuściliśmy hotel szukając transportu na następnym dzień do bramy Parku Wulkanów. Pomógł załatwić nam transport i permity. Później jeszcze wybraliśmy się wszyscy na zwiedzanie okolicy. Zaprosiliśmy go na obiad i daliśmy 20 $ bo opowiadał, że chce skończyć szkołę a musi pomagać rodzinie. O pomoc poprosił już zanim dotarliśmy na kenijskie wybrzeże, ale nie mieliśmy funduszy na wspieranie obcych ludzi nie mając pewności czy sami za chwilę nie będziemy potrzebować pomocy bo nasz pobyt niebezpiecznie się wydłużał a w hotelu nikt nas nie trzymałby za darmo. W momencie, gdy zaczęliśmy zbierać środki na pomoc dla Bahati, pomyślałam też o Norbercie. Nie zdążyłam jeszcze zaproponować kwoty bo on narzucił mi ją sam wyliczając jakie ma zobowiązania za czynsz, jedzenie i inne długi. Był tak pazerny, że od razu rzucił kwotę 400 $ czyli więcej niż na początku zbiórki mieliśmy. Na tym zakończyliśmy naszą znajomość definitywnie mimo, że próbował w nachalny sposób nawiązać kontakt z innych telefonów i przez inne osoby, nawet przez jakąś kobietę udającą agencję nieruchomości, której rzekomo był winien pieniądze. Moim zamiarem nie było regulowanie długów i naprawianie życia osobie, której dobrze nie znam i w takiej sytuacji nie mam już ochoty poznać. Mam jednak wrażenie, że w tym przypadku również pokutuje przekonanie, że wystarczy omamić białego turystę i można wyciągać pieniądze bez końca bo jak stworzy się przed nim obraz afrykańskiej nędzy to w końcu pęknie i przeleje pieniądze. W dziwny sposób tacy przypadkowo poznani ludzie, z którymi macie kontakt przez What's App albo inne kanały, lądują później w szpitalu albo mają chore dziecko i bardzo potrzebują pieniędzy od białego znajomego z Europy. Te prośby nie ustały w niektórych przypadkach pomimo upływu wielu miesięcy od naszego powrotu. Po powrocie do kraju Norbert nadal próbował pisać maile, ale w tym przypadku nie mamy już o czym rozmawiać. Ostatnia wiadomość dotarła do mnie na kilka dni przed Świętami, oczywiście z prośbą o wsparcie finansowe.


Przebyliśmy długą drogę zanim dotarliśmy na wybrzeże a ludzie poznani po drodze powoli otwierali mi oczy na samą siebie, na to jaka jestem i w jaki sposób mnie odbierają. W takich miejscach jak Bwindi, w biednych wioskach na obrzeżach Nieprzeniknionego Lasu, miejsca, o którym zawsze marzyłam, stosunek miejscowej ludności do nas bardzo mnie rozczarował. Idąc drogą towarzyszyły nam dzieci głośno krzyczące i wyciągające ręce po pieniądze, dosłownie byliśmy wykończeni krótkim spacerem bo nie mogliśmy przez chwilę być sami, rozejrzeć się czy nawet porozmawiać. Miejsce odcięte od cywilizacji, gdzie ledwo można było złapać zasięg, ale turyści, którzy tu docierają nie należą do biednych, o czym wiemy nie tylko my. Nam, ludziom z Europy, Afryka kojarzy się z biedą. Jadą do biednej Afryki, do takich miejsc jak Bwindi i płacą setki dolarów, żeby zobaczyć goryle i spędzić czas w lodgach, w luksusie, którego nikt z lokalnej społeczności nigdy nie pozna. 600 $ za pozwolenie na spotkanie z gorylami to pieniądze, których większość z tych ludzi nigdy nie zobaczy. Jednak nadal nie rozumiem czy rozdawanie cukierków dzieciom ma oczyścić sumienie czy ma jakieś inne zadanie bo na pewno nie zmieni życia tych dzieci na lepsze a jedyne czego uczy to wyciągać ręce do białego człowieka. Utrwalamy schemat, tworzymy sami stereotypy, które już na początku naszej podróży przez Ugandę mnie skutecznie do tego kraju i postawy mieszkańców w stosunku do białego człowieka, po prostu zniechęciły. Po drodze doszło więcej incydentów jak podnoszenie głosu na mnie przez obcego gościa, którego ubiór wskazywał na inne wyznanie. Stałam wtedy na ulicy sama bo Przemek został w autobusie a ja wyszłam rozprostować nogi. W obronę wziął mnie kierowca naszego autobusu, ale sama też nie spuściłam głowy bo nie pozwolę, żeby obcy facet na mnie krzyczał. Przywykłam już do słowa Mzungu bo raczej nie odbierałam go jako negatywnego i zazwyczaj wypowiadane było z uśmiechem w naszym kierunku. Takie incydenty po drodze uczą, sprawiają, że nawet nie próbuję już udawać słabej, małej blondynki. Dźwigam swój ciężki plecak sama, całą drogę podróżuję w wojskowych butach i nie wyprowadzam już nikogo z błędu, że z wojskiem łączy mnie tylko kolor obuwia i plecaka.


Cała ta droga dobrze nas przygotowała do chwili, gdy w środku nocy wylądowaliśmy na dworcu autobusowym w Kampali. Po drodze do stolicy Ugandy już słuchaliśmy okrzyków "corona virus" pod naszym adresem, ale tu, pod osłoną nocy, otoczeni przez samych ciemnoskórych mieszkańców, niejednemu uśmiech z twarzy by znikną. Pamiętam przekraczanie granicy z Kenią i młodych chłopców, którzy nas otoczyli raczej nie w celu rozmowy lecz ponownie wyłudzenia pieniędzy czy chwili naszej nieuwagi, żeby coś ukraść. Zazwyczaj to mój mąż był osobą, która obserwuje otoczenie i wszystkich dookoła z racji swojego zawodu. Afryka jednak tak wyostrzyła moje zmysły, że nikt nie podejrzewał jego o noszenie munduru lecz mnie.

DIANI BEACH


Diani Beach nie było miejscem, do którego jakoś wyjątkowo chciałam pojechać. W 6 tygodniowym planie naszej podróży znalazło się jako miejsce odpoczynku, gdzie mieliśmy spędzić tydzień, żeby odpocząć i ponurkować. Niedługo po przekroczeniu granicy z Kenią i odwołaniu naszych lotów było już wiadomo, że spędzimy tu znacznie więcej czasu niż przypuszczaliśmy. Pamiętam, gdy po pierwszym tygodniu spędzonym w naszym hotelu Shambani Cottages zastanawiałam się co my tu będziemy robić przez kolejne tygodnie. Przywykliśmy do bycia w drodze, przemieszczania się. Gdy dotarliśmy na wybrzeże prawie już nie było innych turystów a my rzucaliśmy się w oczy mieszkańcom. Na początku nawet wyjście na plażę nie było niczym przyjemnym bo trzeba było walczyć o chwilę spokoju wśród przybiegających do nas beach boysów próbujących sprzedać kokosy lub zwyczajnie wyłudzić pieniądze. Nie mam nic przeciwko rozmowie, ale dochodziło na początku do takich absurdów, że chcieli pieniądze za to, że z nami rozmawiali, jeden wciskał mi kwiatka we włosy patrząc głęboko w oczy mimo, że szłam z mężem za rękę (i w sumie mieli szczęście, że Przemek to wyjątkowo opanowany człowiek bo przemeblowanie w uzębieniu mogłoby mieć miejsce :D ), próbowali nam wcisnąć kokosy za 500 Kes gdy normalnie kosztują 50 a jedno co mnie zawsze doprowadza do furii to traktowanie nas jak ludzi niesprawnych umysłowo. Chwilami zwyczajnie nie można być miłym i kulturalnie odmawiać bo to nie kończy niechcianej konwersacji. Trzeba się po prostu uodpornić i nauczyć sobie z tymi osobami radzić, co przyszło mi bardzo szybko.

Znaliśmy już te twarze po dwóch miesiącach spędzonych na wybrzeżu a oni znali już nas. Nie da się nie zauważyć, że większość z nich woli życie beach boysa, spędzać czas na plaży, sprzedawać kokosy za cenę jakby były ze złota niż iść i szukać pracy w hotelu za 100 $ miesięcznie. Takie stawki są ustalone we wszystkich hotelach na wybrzeżu a przynajmniej w większości, o których słyszałam. W przypadku większości tych chłopców brak jest jakiegokolwiek myślenia na przyszłość i szybko przepuszczają zarobione na turystach pieniądze. Czas pandemii doskonale to obnażył. Sezon turystyczny, nawet bardzo udany, dopiero się skończył, wyjechali turyści a pieniądze, które w tym czasie zarobili szybko zniknęły zostawiając ich bez środków do życia. Teraz już nie było kogo straszyć i zapewniać ochrony przy spacerach na plaży. Państwo mówiło o pomocy, ale od ludzi pracujących w naszym hotelu wiem, że ta pomoc nie trafiała do wszystkich.


JAK ZACZĘŁA SIĘ SPONTANICZNA AKCJA POMOCY W DIANI BEACH


Czas na wybrzeżu płynął w leniwym tempie. Zwiedzaliśmy okolicę motorem, poznawaliśmy mieszkańców, chodziliśmy na długie spacery i zachody słońca nad Congo River. Pech chciał, że mój mąż ściągał na siebie podczas tej podróży wszystkie możliwe nieszczęścia. Zaczęło się od zapalenia ucha, które uniemożliwiło mu wymarzone nurkowanie a skończyło na wyjątkowo paskudnej infekcji oka bakterią Pseudomonas, która uziemiła nas w hotelu na jakiś czas, ale sprawiła również, że musieliśmy szukać pomocy i ratować jego oko. Ból był tak straszny, że nie mógł spać całą noc a rano otworzyć oka. W ten sposób trafiliśmy na klinikę Kwale Eye Clinic, która ma siedzibę w Diani. Znalazłam stronę, napisałam maila i wysłałam smsy w nadziei, że pracują w całym tym coronowym szaleństwie. Oddzwonili na podany przeze mnie numer. Pracowała jedynie główna siedziba gdzieś po drodze do Mombasy, do 13tej jest lekarz, ale przyjmowali tylko nagłe przypadki. To był nagły przypadek, ból, mąż nie widział i cierpiał. Przyjmą nas tylko musimy się pospieszyć.


Zanim Przemek wyszedł z pokoju Paweł, znajomy, którego poznaliśmy w Diani, jechał po nas samochodem. Prowadziłam go pomału do bramy. Szukaliśmy tej kliniki pytając ludzi po drodze, policja wskazała nam kierunek. Czekaliśmy aż przyjmie nas lekarz, co chwilę wyłączał się prąd.

Przyszła pani doktor. Biała, szczupła kobieta. Znieczuliła Przemkowi oko, spojrzała , ale chciała jeszcze zajrzeć dokładnie przez mikroskop. Aż przewróciła oczami bo od razu wiedziała, że to bardzo boli. Wrzód bakteryjny. Dali mu garść leków, krople. Zapłaciliśmy tylko za konsultację ok 14 $. Dr. Helen powiedziała, że jak wrócimy do Polski to możemy wpłacić datek bo to charytatywnie działająca klinika ratująca miejscowym ludziom wzrok. Nigdy nie przypuszczałam, że takie miejsce może pomóc również nam. Podziwiam takich lekarzy, którzy czują potrzebę pomagania ludziom, zostawiają wygodne życie w Europie i jadą w takie miejsca jak Kenia nieść pomoc tym, którzy jej potrzebują. Nie miałam okazji takiego lekarza nigdy poznać. Naprawdę byłam wzruszona, wdzięczna i pełna podziwu. To był zaledwie początek batalii o oko Przemka. Musieliśmy wiele razy odwiedzić Mombasę mając w ręku pozwolenie na przejechanie granicy między hrabstwami, które były zamknięte przez lockdown. Przemek ma za sobą bolesne badania a my oboje nieprzespane noce, gdy budziłam go co pół godziny zapuszczając mu krople, tak przez całe kilka pierwszych dób. Dr Helen poświęcała swój wolny czas, przyjmowała nas na wizyty za darmo, podała swój prywatny numer telefonu, żeby mieć z nami kontakt. Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak mogłabym się odwdzięczyć.


BAHATI czyli LUCKY


Niedługo po przyjeździe na wybrzeże poznaliśmy jednego z beach boysów, Bahati. Przedstawił się imieniem Lucky, gdy wracaliśmy z plaży a za nami szedł jeden z jego kolegów marudząc coś pod nosem po polsku w stylu "nie mam mniam mniam" czy w "Kenii nie ma kanibali", którego nauczył go zapewne jeden z naszych rodaków z pobliskich resortów. Wyróżnił się spośród innych tym, że nie był nachalny, nie straszył, można było chwilę spokojnie porozmawiać i nie biegł za nami przez cały czas spaceru, tylko wiedział kiedy zniknąć i nie doprowadzić do wściekłości swoim dziamganiem Madam jak mnie nazywał. Tego wieczora wyszliśmy na plażę pierwszy raz po dłużej przerwie. Oczy Przemka przez tą nieszczęsną infekcję były tak wrażliwe na światło, że większość czasu spędzaliśmy w cieniu naszego domku krytego makuti. Lucky podszedł do nas i wyciągnął kawałek papieru z kieszeni, gdy siedzieliśmy na wyspie, którą odsłonił odpływ oceanu. Mówi, że ma taki problem, może pomożemy, ale jeśli nie to rozumie. Wiedzieliśmy, że ma żonę i dwójkę dzieci. Wiedzieliśmy też jak wygląda życie w tych wioskach, bez prądu i wody, którą trzeba przytaszczyć w baniakach. 3 ostatnie dni spędzili w szpitalu, w państwowej placówce nikt im nie pomógł. Dopiero w prywatnym szpitalu przyjęto jego żonę. Pokazał nam receptę a na niej 3 pozycje na kwotę 3700 Kes czyli ok 37 dolarów. To nie brzmi jak zawrotna kwota, ale tutaj taka jest. Na plażach nie było turystów i beach boys też nie mieli zarobku a co za tym idzie wszyscy nie mieli co jeść a pomocy państwa jakoś nie było widać. Byliśmy już na takim etapie naszego pobytu, że nie mieliśmy pieniędzy na rozdawanie, nie wiedzieliśmy nawet jak długo tu jeszcze będziemy a nawet trudno by było zdecydować komu najpierw tu pomóc. Ale kupiliśmy od niego kokosy, dorzuciliśmy trochę więcej niż chciał. Wyczytaliśmy w tym czasie o jeszcze jednej chorobie, która pojawia się ciągle, szczególnie na północy w okolicach Turkana i Marsabit, jak miało to miejsce w trakcie naszego pobytu w Kenii. Brak dostępu do czystej wody a co za tym idzie, brak odpowiedniej higieny, skażone jedzenie przyczynia się do zakażenia cholerą. Z powodu tej choroby nikt nie pozamykał granic pomimo, że kolejny raz w tym roku Kenia mierzyła się z tą chorobą. To samo tyczy się powodzi, które nawiedziły północ kraju i zginęło wtedy ponad 240 osób. Z powodu cholery zmarło w tym czasie 13 osób. Szczególnie dzieci są narażone bo szybko się odwadniają. Do tego czasu (koniec maja) ofiar Covid było zaledwie 62. Ludzie nosili maseczki, ale nie z tego powodu, że bali się corony lecz policji, która karała mandatami, aresztowała lub biła. Tu nikt nie prosi, nie tłumaczy po prostu okłada pałą na oślep. Tu ludzie mają większe problemy niż infekcja wirusem, bardziej namacalny jest głód, którego doświadczają codziennie, ale takich liczb nikt na świecie nie podaje bo to nie dotyczy bogatej części świata.


Nic nie obiecywałam naszemu Bahati, ale po powrocie do hotelu napisałam posta na swoją stronę FB poruszona jego historią. Odzew był ogromny, czego zupełnie się nie spodziewałam. Nie zdążyłam pomyśleć o zorganizowaniu jakiejś zrzutki bo od razu ruszyły serca moich odbiorców, którzy oferowali pomoc. Pieniądze trafiły na moje konto a środków przybywało w zawrotnym tempie. Następnego dnia mieliśmy już 1400 zł a pieniądze nie przestawały płynąć. Cała akcja wzięła się właściwie z inicjatywy ludzi, którzy chcieli pomóc bo nie planowaliśmy tu robienia zrzutki nie mając tak konkretnego celu jak przed naszą podróżą, gdy zbieraliśmy pieniądze na pomoc szkole Pascala dla dzieci z ubogich rodzin w Kigali. Duża część osób śledzących naszą podróż dołączyła, gdy byliśmy już w drodze i nie miała okazji wziąć udziału w tamtej akcji. Wtedy nie było tak łatwo jak tym razem, ale rozumiem, że ludzie nie mają zaufania do fundacji a tym bardziej nie spodziewałam się, że obdarzą takim zaufaniem nas. Nie mieliśmy wcześniej doświadczenia w żadnej pomocy charytatywnej a tu, w obcym kraju tym bardziej nie wiedziałam jak i komu najlepiej pomóc, wszystkiego uczyłam się na bieżąco, działałam intuicyjnie, ale też słuchałam rad i osób, które wiedzą więcej o Kenii niż w tym czasie wiedziałam ja.

Bahati nie spodziewał się chyba tej pomocy bo cały następny dzień go szukaliśmy pytając napotkanych ludzi. Byli zdziwieni i od razu pytali czy zrobił coś złego. Niestety albo stety, beach boysi nie mają tu dobrej opinii. Znaleźliśmy go wieczorem, a właściwie sam nas znalazł na plaży, gdy siedzieliśmy ze znajomymi oglądając kolejny zachód słońca. Wieczorem mieliśmy już związane ręce bo było za późno na jakiekolwiek działanie tuż przed godziną policyjną. Obiecałam, że osobiście mu pomogę i kupię te leki. Żona Bahati, Fatuma, czuła się już trochę lepiej. Dokuczała jej nie tylko malaria, ale też dur brzuszny.

Warunek był jeden - pójdę z nim do apteki, kupię leki i zaniesiemy to razem do jego domu. Chciałam, żeby cała akcja była jasna i przejrzysta. Uprzedziłam, że chcę zrobić zdjęcia i pokazać naszym obserwatorom, ludziom, którzy nam zaufali i przekazali środki na pomoc, na co wydajemy ich pieniądze. Za każde zrobione później zakupy przedstawiałam paragon i zdjęcia osób, do których trafiła pomoc. Nikt, nigdy nie protestował, chętnie pozowali do zdjęć, ale też stawiałam sprawę jasno od samego początku, żeby nikogo nie zaskoczyć pstrykając zdjęcia przed nosem.


Następnego dnia Bahati czekał na nas przed bramą Shambani, naszego hotelu. Poszliśmy najpierw do apteki w White House z receptą. Z lekami poszliśmy jeszcze do sklepu kupić trochę jedzenia, żeby nie iść w odwiedziny z pustą ręką, ale też zanieść coś, co pomoże tej kobiecie wrócić szybciej do zdrowia. To wtedy znajomy właściciel sklepu wziął mnie na stronę i mówił, żeby nie kupować żadnych drogich rzeczy a obsługa sklepu nie odstępowała Bahati na krok patrząc mu na ręce. Tak naprawdę w tym czasie nie bardzo wiedziałam co najczęściej ci ludzie jedzą, więc pozwoliłam Bahati wybrać dwa rodzaje mąki, olej, cukier, ryż. Razem wydałam ok 5500 Kes. Bahati niósł zakupy w kartonie na głowie a my podążaliśmy za nim najpierw wąskimi ścieżkami między domami w White House a później mijając domy expatów ogrodzone wysokimi murami aż w końcu dotarliśmy do wioski. Domki kryte makuti, zbudowane z gliny, czasami z cegieł. Po chwili biegły za nami dzieci, łapały mnie za ręce i szeroko się uśmiechały. Weszliśmy do skromnego domu, w którym podłogą jest goła ziemia. Ciemny korytarz oświetlały promienie słońca wpadające przez dziurawy dach kryty liśćmi palmy. W pokoju na końcu korytarza leżała młoda kobieta. Nie miała siły wstać osłabiona chorobą. Nie znała też angielskiego, żeby podziękować, ale można to było wyczytać z jej szczupłej twarzy. W pokoju z nami siedziały również inne kobiety, sąsiadki. Tu wszyscy żyją obok siebie, razem. Później Bahati mówił nam, że podzielili się jedzeniem, które kupiliśmy. Dziś jedzenie miał on, więc nakarmił sąsiadów i ich dzieci. Jutro sytuacja może się odmienić i jedzeniem podzielą się z nim sąsiedzi. Dał nam też listę 21 rodzin mieszkających w wiosce Mwakamba, w jego sąsiedztwie, które również nie miały pieniędzy na jedzenie, ale w tym przypadku oczy otworzyli nam nasi znajomi, mieszkający w Kenii. On jest Kenijczykiem z dobrze sytuowanej rodziny a Axelle pracuje od lat w ONZ. W Mwakamba mieszka ponad 3000 osób. To miejsce, gdzie mieszkają także ludzie pracujący w Shambani. Biłam się z myślami jak pomóc, żeby nie zaszkodzić, nie skłócić sąsiadów bo tak to tutaj działa. Podstawową zasadą pomocy jest nie szkodzić jak wyjaśniła nam Axelle. Nie można dać jedzenia dla 6 domów, w których mieszka 21 rodzin i pominąć pozostałych. Trudno też samemu wyodrębnić osoby, które tej pomocy naprawdę potrzebują. Niezręcznie jest też pominąć ludzi pracujących w Shambani tylko dlatego, że pracują i jakieś środki dostają chociaż wiedzieliśmy, że w tej chwili to były niewielkie pieniądze. Każdą z wiosek zarządza starszyzna i dzieląc jakiekolwiek dary nie powinno się ich omijać. Ostrzegano nas również, żeby nikomu nie mówić ile mamy tych pieniędzy, żeby później ludzie, którym nie pomogliśmy nie przyszli do naszego hotelu okraść nas. Z tego powodu postanowiliśmy szukać w dalszej okolicy, chociaż jak się później okazało i tak wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkamy, więc gdyby mieli złe zamiary to by to się po prostu stało.


Tego dnia wieczorem siedliśmy pełni emocji, żeby zebrać myśli i zastanowić się co zrobić z pozostałą kwotą pieniędzy, która zupełnie nas zaskoczyła. Po kilku dniach zbiórki mieliśmy już prawie 5000 zł. Nie było żadnego planu pomocy, ale jeśli taka inicjatywa powstała i zostały nam powierzone fundusze, to chcieliśmy je jak najlepiej rozdysponować. Długo się zastanawialiśmy i stwierdziliśmy, że najlepiej zapytać kogoś, kto zna ludzi tutaj. To również nie jest takie oczywiste - zadasz pytanie przypadkowej osobie i w odpowiedzi słyszysz, że on oczywiście potrzebuje pomocy. Spotykaliśmy pewnego człowieka pod sklepem, który prosił najpierw o leki, później o jedzenie. Widzieliśmy go w okolicy sklepu naszej znajomej Nancy, która rozwiała nasze wątpliwości. Ten człowiek to narkoman, który nawet, gdy dostawał jedzenie sprzedawał je za pół ceny, żeby mieć pieniądze na wiadomy cel. Wtedy przyszedł nam do głowy pomysł, żeby część kwoty przeznaczyć na operację u dr Helen dla kogoś, kto jej bardzo potrzebuje a kto nie może sobie na nią pozwolić. Chcieliśmy odwdzięczyć się za całą pomoc, którą od niej otrzymaliśmy i sprawić, że czyjeś życie będzie lepsze na długi czas.

KWALE EYE CENTRE I DR HELLEN ROBERTS

Dr Helen Roberts przyjechała pierwszy raz do Kenii jako studentka. Ta wizyta spowodowała, że zakochała się w Kenii. Założyła klinikę Kwale Eye Centre, która ma na celu pomaganie lokalnej społeczności, leczyć i ratować wzrok każdego kto tej pomocy potrzebuje. Nawet takim osobom jak Przemek bo nie odmawiają pomocy nikomu. Trafiliśmy do tej kliniki szukając pomocy dla Przemka w połowie maja i do końca naszego pobytu w Diani w sierpniu, dr Helen spotykała się z nami i kontrolowała stan jego oka. Po powrocie do Polski lekarze, do których trafił Przemek potwierdzili jedynie, że dr Helen uratowała jego oko.


Cała nieszczęśliwa sytuacja spowodowała, że trafiliśmy na niesamowitą osobę, wspaniałą lekarkę, która zostawiła wygodne życie w UK i przyjechała tu, do Kenii prawie 30 lat temu, żeby pomagać miejscowej ludności. Nie miałam tej świadomości, gdy trafiliśmy do kliniki Kwale Eye Centre ulokowanej gdzieś w pół drogi do Mombasy. Dr Helen Roberts prowadzi klinikę, którą stworzyła właśnie tu, na wybrzeżu. Przez ten czas klinika przyjęła 500.000 pacjentów, przeprowadzono 35000 operacji, które przywróciły wzrok. Jedna operacja katarakty kosztuje tu tyle, ile obiad w hotelowej restauracji w pobliskim, turystycznym Diani Beach. Większości ludzi nie stać na operację, która kosztuje równowartość 60 £. Płacą jak mogą - kurczakiem, mango lub uśmiechem. Dr. Helen nikomu nie odmawia i pomaga jak tylko może a sama mówi, że dla niej nagrodą jest uśmiech pacjenta, gdy zdejmuje opatrunki po operacji.

Operacja zaćmy zajmuje 15 minut by przywrócić wzrok osobie, która nie widziała czasami nawet od 30 lat. Takich operacji dr Helen może przeprowadzić 20 dziennie. Za swoją działalność została odznaczona przez Królową Elzbietę II w 2001 roku. W Kenii liczba ludzi niewidomych jest 10 razy większa niż w krajach Zachodu, ale 80 % z nich można pomóc, w połowie przypadków powodem jest zaćma, ale większość nie ma na to szansy. Tu na 300.000 pacjentów przypada 1 okulista podczas gdy w Uk - 1 na 25.000 osób. Bieda jest jednym z czynników, ale problemem jest też brak świadomości, że można coś z tym zrobić.

Dr. Helen i jej klinice można pomóc. Jak? To bardzo proste bo można przekazać datek, który umożliwi ratowanie wzroku takich ludzi. Dr Helen przytacza historie swoich pacjentów. Jeden z nich nie widział 15 lat. Po operacji wrócił do swojej wioski śmiejąc się ze swoich sąsiadów jak się postarzeli. Inny stracił wzrok 30 lat temu, po wyjściu z kliniki wyrzucił białą laskę i tańczył ze szczęścia na ulicy.

Dziękowałam dr Helen za każdym razem, gdy się widziałyśmy. Usłyszałam, że będzie szczęśliwa, gdy Przemek będzie zdrowy. Czuję się zobowiązana, żeby wszyscy o takiej wyjątkowej osobie i jej pracy usłyszeli. Jestem wdzięczna, że w momencie, gdy my znaleźliśmy się w sytuacji zagrażającej oczom Przemka trafiliśmy w miejsce, które stworzył taki lekarz, wspaniały człowiek, działający nie dla zysku a z miłości do ludzi.


Dr Helen to bardzo zapracowana osoba. Tego dnia, gdy mieliśmy przekazać datek pisała do mnie i przepraszała, że się spóźni bo pilna operacja zatrzymała ja w klinice. Zawsze pojawiała się uśmiechnięta i pytała o samopoczucie Przemka. Zdecydowaliśmy się przekazać pieniądze z naszej wspólnej zbiórki na 4 operacje. 32.000 Kes, które pozwolą odzyskać wzrok. Jedna operacja zaćmy to koszt około 300 zł. Dowiedzieliśmy się od dr Helen, że operacja, z powodu której się spóźniła była bardzo skomplikowana i kosztowna, sama zastanawiała się z czego pokryją jej koszty. Wygląda na to, że w tej sytuacji pojawiliśmy się w samą porę, tak jak ona pojawiła się na naszej drodze. Później dostałam jeszcze zdjęcie, które dr Helen zrobiła podczas operacji.

Więcej dowiecie się ze strony https://www.eyesforeastafrica.org/

Tu link do sklepu:


PETER


Nancy

Nancy skontaktowała nas z osobą, która przyszła jej do głowy od razu, gdy wspomnieliśmy o tym, że szukamy osób potrzebujących pomocy. Umówiła nas z Peterem w swoim sklepie. To niewysoki, szczupły mężczyzna wychowujący wraz z żoną 6 swoich dzieci oraz 2 sierot ze swojej i żony rodziny. Dzieci straciły rodziców a oni, mimo, że sami nie mają swojego domu, przygarnęli Usla i Faith pod swoje skrzydła. Mieszkają w pomieszczeniu, gdzie kiedyś znajdowała się pralnia, ale w obecnej sytuacji w kraju, jest im ciężko. Do tej pory Peter zajmował się dorywczymi pracami, pomagał w restauracji, kosił trawniki a trzeba wiedzieć, że tutaj trawę kosi się ręcznie i jest to ciężka praca. Przy takiej ilości osób parę kilogramów ryżu to prawie nic. Mieszkali w skromnych warunkach, ale chyba nie tak złych jak ludzie mieszkający w okolicznych wioskach. Była podłoga z betonu, dach nad głową i zbiornik na wodę. Najczęściej robiliśmy zakupy dla naszych rodzin w Naivas , gdzie po jakims czasie znała nas już prawie cała obsługa i wiedzieli co robimy. Wiedzieli o tym również kierowcy tuk tuków czekający na klientów pod tym sklepem. Znali nas również z tej strony, że nie dajemy się naciągnąć na kursy w cenie mzungu bo dokładnie wiedzieliśmy ile tu się płaci, więc szukanie kierowcy nie zajmowało nam dużo czasu.


Wracaliśmy do Petera kilka razy, za każdym razem witani uśmiechem i serdecznymi uściskami. Na sam koniec naszego pobytu mieliśmy jeszcze dość środków, żeby zrobić zapas jedzenia dla tej rodziny. W Naivas kupiliśmy ryż, mąkę na chapati i ugali, makarony, trochę mięsa, jajka, chleb, olej, herbatę, cukier, proszek do prania i mydła, mleko, trochę jabłek i pomidorów, kilka kilogramów fasoli. Peter na nas czekał po telefonie od Nancy. Dzieci biegły widząc mnie w tuk tuku, tuliły się jakby witały się z rodziną. Kolejny raz podczas takich spotkań oferowano modlitwę za nas, za naszą podróż i powrót do zdrowia Przemka. Ja wiem, że ci ludzie mają niewiele, ale już nie raz przekonałam się tutaj, że nie zapominają o tym, co ich z naszej strony spotkało.



ANNA & ROSIE

Poznaliśmy się dzięki Magdzie, która wraz z mężem prowadzi fundację pomagającą ludziom w Diani. Napisałam do Magdy szukając osób, które potrzebują pomocy, ale jednocześnie takich, które jednak coś robią, żeby swoje życie zmienić, nie siedzą z założonymi rękami czekając na przypływ pieniędzy z nieba. Uwierzcie mi, że nie jest łatwo dotrzeć do takich osób bo one same o pomoc nie poproszą.


Anna wiele w życiu przeszła. Wcześnie straciła ojca, jej mama robiła wszystko, żeby zdobyła wykształcenie. Ona sama również pracowała, gdzie mogła by skończyć szkołę. Jest nauczycielką w przedszkolu. Ma dwoje dzieci i jedną córkę, którą zabrała do domu, gdy ta miała 4 latka. Dziewczynka wiele przeszła już w tak młodym wieku bo matka ją opuściła a ojciec pił. Dzieckiem nie miał się kto zająć, chodziło brudne i głodne. Wtedy na drodze Ester pojawiła się Anna. W momencie, gdy się poznałyśmy mieszkała przez chwilę ze swoją mamą z powodu kłopotów finansowych po śmierci jej brata. Rachunki za szpital były tak wysokie, że nie była w stanie płacić za swoje mieszkanie. Prawdopodobnie sprzedała też łóżko i materac, który wcześniej miała. W wynajętym domu na obrzeżach Ukundy mieszkała wraz z mamą, dwiema córkami, rodziną brata. Szkoły były zamknięte a nauczyciele przedszkoli nie dostawali od państwa żadnych pieniędzy.


Pierwszy raz umówiliśmy się z Anną pod sklepem Naivas. Chciałam, żeby pokazała nam co najczęściej kupują tu ludzie do jedzenia, ale też obserwowałam co wkłada do koszyka, czy zwraca uwagę na cenę i tak właśnie było. W tym czasie zaczęło sprawiać mi ogromną przyjemność możliwość niesienia pomocy, jaką dostaliśmy dzięki całej naszej akcji, przebywanie z tymi ludźmi i słuchanie ich historii. Bo kto lepiej opowie Wam o Afryce jak nie jej mieszkańcy? Ja miałam gęsią skórkę słuchając opowieści Anny o jej życiu, gdy szliśmy krętymi ścieżkami przez wioski przy Ukundzie, gdzie zabrała nas, żeby pokazać nam okolicę. Co chwilę podbiegało do nas jakieś dziecko, które uczyła i padało jej w ramiona a ona przytulała je jak jedno ze swoich dzieci. Mieliśmy okazję poznać jej mamę, rodzinę jej brata i córki. Przez pandemię również brat Anny stracił pracę, więc któregoś razu zrobiliśmy zakupy również im.


Anna zaprowadziła nas również do rodziny BABA SAMI. Mieszkał niedaleko mamy Anny, w małym pokoiku dobudowanym do wielkiego domu, którego pilnował. Mieszkał wraz z żoną i 3 dzieci w pomieszczeniu o powierzchni może 12 metrów. Kolejne dziecko miało się niedługo narodzić a przyszła matka bardzo się niepokoiła o to maleństwo, ale nie miała pieniędzy, żeby iść do lekarza. Zanieśliśmy im wtedy trochę jedzenia, za które bardzo dziękowali. Myślałam o nich wielokrotnie, chciałam nawet kupić jakieś ubranka dla tego dziecka, które miało się urodzić. Niedługo potem Anna wspomniała o nich, gdy spotkałyśmy się po raz kolejny. Maleństwo zmarło podczas porodu. Powiem szczerze, że nie miałam odwagi więcej ich odwiedzić. Stchórzyłam. Bałam się spojrzeć tej kobiecie w oczy i nie potrafiłabym jej powiedzieć jak bardzo mi przykro, że ją to spotkało bo myślę, że ostatnia rzecz, której wtedy potrzebowała to moje łzy.


Anna zawsze podkreślała, że jest wierząca i za każdym razem się za nas modliła. Zabrała nas kiedyś do swojego kościoła, który w tym czasie stał się schronieniem dla kobiet, samotnych matek często opuszczonych przez ojców swoich dzieci lub wygnanych przez rodziny. W tym czasie jedna z zamkniętych szkół udostępniła im swój budynek, którego pilnowali w zamian za dach nad głową. Trudno mi nawet powiedzieć ile dokładnie było tu kobiet, ile dzieci. Spali w małych salkach, które wcześniej były klasami, na podłodze, gdzie się dało. Wspólnie gotowali i dzielili się wszystkim co mieli. Nasze zakupy zanieśliśmy tu pieszo idąc w upale od głównej drogi. Przywitał nas młody człowiek z piękną, młodziutką żoną i dzieckiem, które zaczęło głośno płakać widząc nas :D



Po kilku tygodniach Anna przeniosła się z powrotem do domu, w którym mieszkała wcześniej. Doszła do porozumienia z osobą, od której wynajmowała część domu i znowu wprowadziła się tam z córkami. Mieszkały w jednym, ciemnym pokoju dzieląc kuchnię i salon z inną rodziną. Toalety w tych domach są wspólne dla kilku domów, na zewnątrz. Widziałam, że dziewczyny śpią we 3 na jednym materacu na podłodze. Nie miały moskitiery ani żadnych mebli. Ale dopiero, gdy poznaliśmy Rosie, koleżankę Anny doszłam do wniosku, że możemy kupić coś więcej niż jedzenie, coś, co będzie służyło znacznie dłużej i poprawi komfort ich życia w tych skromnych domach.


Rosie poznaliśmy, gdy po raz kolejny spotkaliśmy się z Anną. Była jedną z osób, z którą Anna dzieliła się jedzeniem kupionym dla niej przez nas. Szliśmy wąskimi ścieżkami między domami niosąc to wszystko do miejsca, gdzie z dwójką dzieci mieszka Rosie. W domu mieszka 6 rodzin, każdy w osobnym pokoju ze wspólną toaletą gdzieś na zewnątrz. Przed wejściem przywitała nas dziewczynka i zaprowadziła do środka. Ciemne wnętrze z małym regalikiem, taboretem i łóżkiem z rozpadającym się materacem. Nie wiem dlaczego w głowie utkwił mi akurat ten materac. Może po prostu do tej pory nie widziałam, żeby ktoś spał na takich strzępach.


Dzień naszego wyjazdu zbliżał się coraz bardziej. Kolejne spotkanie u Anny w domu i wizyta z zakupami u Rosie. Tym razem była wyraźnie przybita, ale długo nie chciała powiedzieć o co chodzi. Niedawno zmieniła pokój w domu na sąsiedni, bliżej drzwi wejściowych do całego budynku. Ucieszyła się z zakupów, ale widziałam, że coś nie daje jej spokoju, jest przygaszona i smutna. Powiedziała nam o co chodzi. Właścicielka domu chce ją wyrzucić z tego miejsca bo nie miała pieniędzy na płacenie czynszu od maja. 2500 Kes miesięcznie za ciemny pokój, życiowa przestrzeń 3 osób. Niecałe 200 zł za 2 miesiące. Miałam ze sobą jakieś pieniądze, spojrzałam na Przemka i w sumie było już jasne, że tak tego nie zostawimy. Zaproponowałam, żeby zadzwoniła po tą kobietę to zapłacę ten czynsz za maj i czerwiec z pieniędzy ze zbiórki. W momencie, gdy kilka dni wcześniej ktoś proponował mi kolejną wpłatę na konto nawet nie wiedziałam jak szybko te pieniądze nam się przydadzą, chociaż na tym etapie miałam już ochotę całą akcję zakończyć, żeby zdążyć rozdysponować pozostałe środki zanim będziemy musieli opuścić Kenię. Przyjechała córka właścicielki domu. Wzięła pieniądze i pojechała. Rosie dziękowała, zrobiła nam herbatę, wyraźnie odetchnęła z ulgą. Nie miałam oczywiście rachunku za zapłatę czynszu, nie pomyślałam, że ktoś może mi coś później zarzucić, ale tak się nigdy na szczęście nie stało. To był odruch serca, chciałam pomóc i to zrobiłam. Bo mogłam.


To wtedy pomyślałam, że czas w Diani nam się kończy a środków nadal mamy całkiem sporo, więc może sprawić, by dziewczyny czyli Rosie i Anna, miały na czym spać. Jeden materac to koszt ok 5-6000 Kes, nieco ponad 200 zł. Zostało nam wtedy 250 zł, w sam raz na jeden materac. Ten, na którym spała Rosie miał ponad 4 lata i wszystko co z niego zostało to porwana gąbka. Wiedziałam, że trudno jej będzie uzbierać pieniądze na taki wydatek w obecnej sytuacji. Nasze wizyty w Ukundzie bardzo nas do siebie zbliżyły. Za każdym razem jechałam do moich dziewczyn jak do koleżanek. Z pozoru dzieliło nas wszystko bo ja nigdy nie poznałam takich problemów jak głód, nigdy nie znałam takich warunków, w jakich żyją tu ludzie i nie będę udawać, że jest inaczej. Pochodzimy po prostu z różnych światów. Jednak od zawsze umiałam słuchać, bardziej słuchać niż samej żalić się innym. Nawet mój mąż żartował sobie ze mnie, że zawsze wszystkich wysłucham a później długo to przeżywam i przejmuję się problemami, które mnie tak naprawdę nie dotyczą. Teraz też za każdym razem słuchałam, czytałam między wierszami. Byłam ciekawa jak wygląda życie tutaj, z jakimi problemami mierzą się kobiety w Afryce. Im dłużej ich słucham, im lepiej je poznawałam, tym bardziej stawały się mi bliższe.


JOEL


George, to dzięki niemu mieliśmy motor w Diani.

Nasz długi pobyt w Diani zaowocował licznymi znajomościami. Tu każde wyjście po zakupy kończyło się długimi rozmowami z ludźmi, do których mieliśmy tu wielkie szczęście. Wspominałam o Nancy, która oferowała nam nawet pomoc w zakupie biletów do domu, gdy po raz któryś odwołano nam lot. Pożyczaliśmy motor od fantastycznego człowieka o imieniu George, który wypożyczał nam go za niższą cenę niż miejscowym i nie policzył nam nawet za połamane lusterko, gdy motor przewrócił się stojąc w pobliżu plaży. Podczas jednej z naszych wycieczek motorem George'a poznaliśmy Joela. Mieszkał w pobliżu Africa Pool w Tiwi Beach, w rozpadającym się domu, który niegdyś należał do ministra finansów Kenii. Miejsce było tak malowniczo położone, że za każdym razem miałam ochotę tam siedzieć i patrzeć w turkus szumiący, gdzieś w dole klifu. Joel robił piękne rzeczy z drewna, lampy i meble.


Ostatni raz odwiedziliśmy go w momencie, gdy zaczynała się infekcja oka Przemka, która na długi czas uwięziła nas w hotelu. Jednak nie zapomnieliśmy o naszym znajomym i pojechaliśmy do niego z niewielkim podarunkiem w postaci mąki, ryżu, fasoli, herbaty, oleju. Spędziliśmy kilka godzin siedząc niedaleko klifu, rozmawiając jak zawsze.


Nasza wizyta miała również drugi powód. Parę dni wcześniej pytałam Annę czy nie potrzebuje czegoś dla siebie. Odpowiedziała mi, że bardzo przydałoby się łóżko bo śpi z córkami na materacu na zimnej podłodze a wiedziałam, że zmaga się z silnymi bólami pleców. Wtedy nie mieliśmy już tyle pieniędzy, żeby myśleć o takim wydatku, ale moim kolejnym poście stała się niesamowita rzecz. Znowu mieliśmy pokaźną kwotę, która starczyła na łóżko i nowy materac dla Anny oraz materac dla Rosie. Joel zaoferował bardzo dobrą cenę za łóżko wraz z dostarczeniem do domu Anny, trochę ponad 300 zł. W ten sposób Joel dostał pracę i mógł trochę zarobić. Wywiązał się z umowy wspaniale i dostarczył łóżko do Ukundy (tuk tukiem :) ) tak, jak się umawialiśmy.


Kolejnym wyzwaniem było znalezienie materaców. Sprawdziliśmy w Naivas, ale materace były słabej jakości (na zdjęciu powyżej cena w Naivas) a te lepsze - bardzo drogie. Sprawdziliśmy sklep, który polecał znajomy prowadzący fundację. Zamówiliśmy dwa, duże i ładne materace, które miały być do odbioru za kilka dni. Koszt jednego materaca to 7000 Kes po zniżce (ok 250 zł). Łóżko, które zrobił dla Anny nasz Joel wraz z transportem z Tiwi kosztowało 10.000 Kes (ok 350 zł). Dla naszych dziewczyn i wielu ludzi tutaj to ogromna kwota. Wielu zarabia tyle przez cały miesiąc.

Odebraliśmy materace po kilku dniach. Sprzedawca załatwił nam szybko kierowcę z tuk tukiem, który przywiązał materace na dachu i ruszyliśmy najpierw do domu Anny a następnie do domu Rosie. Wyskoczyła z domu i tak mocno mnie przytuliła mówiąc, że nas kocha i dziękuje za wszystko. Gdy weszliśmy do środka zarówno Anna i Rosie zaczęły płakać trzymając się w objęciach. Przytuliły mnie i tak stałyśmy we trzy. Nie umiem wyrazić słowami co wtedy czułam. Ogromną radość, że mogłam pomóc. Zdaję sobie sprawę, że gdyby nie nasza pomoc to historia Rosie mogła skończyć się w inny sposób. Mogła stracić dach nad głową a rozpadający się materac nie byłby wtedy jej największym problemem.


Czekaliśmy jeszcze na łóżko dla Anny, ale pogoda nie sprzyjała i praca Joela trochę się przeciągała bo łóżko nie chciało schnąć. Jednak obiecał, że nas nie zawiedzie i słowa dotrzymał. Spotkaliśmy się z Joelem pod sklepem Naivas, gdzie dokupiliśmy dla wszystkich dziewczyn nowe poduszki do kompletów pościeli kupionych parę dni wcześniej. Jedna z kochanych dziewczyn z innego końca globu pisała mi przesyłając pieniądze "kup tym samotnym matkom co im potrzebne, niech się pomodlą za mnie do kogo się modlą". Znałam już moje kenijskie siostry od jakiegoś czasu. Nie widziałam do tej pory, żeby były tak szczęśliwe. Joel zmontował łóżko z pomocą Przemka, Ester trzymała dzielnie jego elementy, młodsze dziewczynki przyniosły stelaż pod materac a później razem pościeliliśmy nowe łóżko różową pościelą. Annie oddaliśmy naszą moskitierę, która przyjechała z nami jeszcze z Polski i nie mieliśmy potrzeby jej używać. Miałam ze sobą również buty #4F, które zdążyły ze mną już trochę popodróżować po świecie. Oddałam je Ester bo wiedziałam, że jej bardziej się przydadzą niż mi.


Może dla takich chwil Afryka zatrzymała nas w Diani Beach na tak długi czas? Wiem, że nie rozwiązaliśmy ich wszystkich problemów, ale nie jest to nasza rola. Cieszę się, że nasz czas, moje pisanie i to, że udało mi się trafić przez to do tak wrażliwych osób, które śledzą moją stronę na Fb i ruszyły z lawiną pomocy, mogliśmy zrobić coś dobrego. Sprawić, że daliśmy tym ludziom uśmiech i łzy, ale tym razem to były łzy szczęścia. Ja dostałam przez ten czas dużo więcej niż mogłam dać. Bezcenne doświadczenie, którego nie dała mi do tej pory żadna z moich podróży.


KENYA KESHO

Samochód czekał na nas punktualnie o 9.30. Byliśmy wręcz zaskoczeni bo zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że tu działa raczej African time a godzina, na którą się umawiasz to raczej nic zobowiązującego. Tym razem było inaczej a my byliśmy gotowi do drogi w kierunku tanzańskiej granicy. To tam znajduje się szkoła Kenya Kesho dla dziewcząt założona przez Sandrę i jej męża Petera, oboje urodzili się w Kenii.


Do tej pory rozmawiałyśmy jedynie przez telefon. Trafiłam na zdjęcia z jej szkoły na Fb, a nasza Nancy później nas skontaktowała. Sandra wysłała po nas samochód bo od wspomnianego miejsca dzieli nas godzina drogi. Chciałam jakoś pomóc bo nadal mieliśmy fundusze zebrane podczas naszej zbiórki. W czasie pandemii szkoły są pozamykane.

Nie mieliśmy okazji odwiedzić tu żadnej z nich więc trudno było nawet myśleć o wsparciu edukacji jakiegoś dziecka. Jednak gdy usłyszałam o szkole dla dziewczynek w tak odległym miejscu, w biednym regionie od razu chciałam tam pojechać. Później dowiedzieliśmy się od Sandry, że miejsce, które wybrali nie było przypadkowe bo w tym rejonie często dochodziło do poważnych konfliktów na tle klanowym, religijnym. To takie zapomniane przez świat miejsce.

W Afryce nikt nie ma łatwego życia, ale kobiety mają jeszcze trudniej. Dziewczynki często nie mają szans na edukację, wychodzą młodo za mąż, zostają matkami często wbrew swojej woli. Czy wiecie, że odkąd zamknięto szkoły w Kenii z powodu corony znacznie wzrosła liczba dziewcząt w ciąży w wieku 10-19 lat? Zanotowano 4000 ciąż u nastoletnich dziewcząt od marca, 200 z nich ma poniżej 14 lat.

Droga prowadziła przez palmowe gaje i plantacje trzciny cukrowej. Skręciliśmy w boczną drogę tuż przy państwowej szkole Lunga Lunga, w której kiedyś uczyła Sandra. Jej uczennice przyszły jednak za nią do nowo otwartej szkoły, którą wybudowali razem, wraz z lokalną ludnością ze zrobionych przez nich cegieł. Dziewczynki, które się tu uczą pochodzą z biednych rodzin. Przychodzą pomimo, że w tym czasie nie było normalnych lekcji, ale dostają prace domowe do domu na cały tydzień. Przychodzą także by zjeść bo zawsze czeka na dzieci śniadanie lub lunch. Rodzice płacą jedynie 10 Kes za dzień, a resztę pokrywa szkoła, sponsorzy. Uczy się tu 160 dziewcząt. Zaangażowano całą społeczność do budowy szkoły, aby dziewczynki miały możliwość zdobycia wiedzy, dobrego wykształcenia a przez to lepszej przyszłości. Rodzice często nie umieją nawet czytać, nie są w stanie pomóc im w żaden inny sposób. W poprzedniej szkole, gdzie uczyła Sandra z 40 dzieci (połowę stanowiły dziewczęta) , jedynie 4 dziewczynki i 19 chłopców zdobyło podstawowe wykształcenie. Reszta dziewczynek została matkami, musiała zarabiać na swoje utrzymanie. Sandra mocno wierzy, że można to zmienić, ale podstawą jest edukacja.

Pierwsze dni w szkole to podstawy jak mycie rąk czy korzystanie z toalety, których w domach nie mają. Gdy wchodzi się do tej szkoły nie dziwi fakt, że dziewczynki lubią tu przychodzić i spędzać czas. Po prostu tu mogą być dziećmi, bawić się i uczyć. Przychodzą także dlatego, żeby zjeść bo często właśnie w szkole jedzą jedyny posiłek w ciągu dnia.


Spędziliśmy w szkole trochę czasu, byliśmy na lekcji prowadzonej przez Sandrę co na początku trochę dziewczynki zawstydzało. Brakuje jeszcze wielu rzeczy bo w planach jest nawet pracownia komputerowa i sala do prac plastycznych. Największym problemem jest jednak kadra nauczycielska, szkoła także nadal potrzebuje sponsorów. Brakuje zabawek i książeczek w języku angielskim. Koszt nauki przez rok wraz ze wszystkim, jedzeniem i pensjami dla nauczycieli to 250 $, 25.000 Kes. To około 20 $ na miesiąc. To taka pomoc długofalowa, która może odmienić życie takiego dziecka. Wcześniej o tym nie myśleliśmy, przede wszystkim z tego względu, że żadnej nie mogliśmy odwiedzić.


Podczas tej wizyty i całego dnia spędzonego z Sandrą i jej mężem zaczęłam się zastanawiać. Dość szybko podjęliśmy decyzję. Bardzo chciałam pomóc, właśnie dziewczynkom bo przez te miesiące miałam okazję usłyszeć i zobaczyć wiele ich historii. Kenya Kesho znaczy Przyszłość dla Kenii i Sandra mocno wierzy, że to kobiety są przyszłością Afryki. Ale najpierw muszą dostać szansę.

Kolejny raz wybraliśmy się do Sandry i Petera już z konkretnym zamiarem, w konkretnym celu - przekazać pieniądze na rok nauki dla 2 dziewczynek w tym fantastycznym miejscu. Sama do końca nie wiedziałam jak to będzie wyglądać bo nie chciałam wybierać dzieci jak rzeczy. Wszystkie pochodzą z biednych rodzin, więc to też żadna pomoc w podjęciu decyzji. Na miejscu było jeszcze trudniej. Przyjechaliśmy tym razem z Reginą, którą poznaliśmy przy okazji poprzedniej wizyty w szkole, i z naszą Anną, która zaskoczyła mnie już w samochodzie. Wyciągnęła z torby dwa zawiniątka, z wdzięczności za pomoc dla jej rodziny. Zupełnie się nie spodziewałam bo nie liczyłam na nic w zamian. To przyjemność móc pomagać i odpędzić zmartwienia na kilka dni, dać powód do uśmiechu.

W szkole spotkaliśmy się z Sandrą i Danielem, który wskazał nam 4 dziewczynki. Przychodziły do szkoły mimo, że nie miały jeszcze sponsorów płacących za ich naukę. 2 dziewczynki z klas przedszkolnych i 2 ze starszej klasy. I jak tu wybrać tylko dwie? Daniel radził wybrać najmłodsze, a dziewczyny radziły.. kierować się sercem. I tak zrobiłam.

Nelima i Kuvuna będą się uczyć przez rok dzięki naszej wspólnej akcji. Były bardzo szczęśliwe, choć na początku trochę onieśmielone, to od razu było widać błysk w ich oczach. To nie tylko nauka, ale też posiłki i opieka medyczna, mundurek a przede wszystkim szansa na lepszą przyszłość. Przywieźliśmy ze sobą ciasteczka i chrupki, żeby wszystkie dziewczynki miały dziś trochę radości z powodu naszej wizyty.


Po wizycie w szkole pojechaliśmy do domu Sandry i Petera na lunch. W tym czasie Daniel przygotował dla nas certyfikaty ze zdjęciami dziewczynek. Nigdy do tej pory nie widziałam, żeby dzieci cieszyły się z możliwości nauki bo w bardziej rozwiniętych krajach to coś tak bardzo oczywistego. Podejmując decyzję pomyślałam, że warto wybrać jednego maluszka i dać szansę uczyć się od początku w takiej szkole, w otoczeniu języka angielskiego. Z drugiej strony może takim małym, słodkim dzieciakom łatwiej o sponsora, więc druga dziewczynka jest ze starszej klasy. Dla mnie nie ma znaczenia, że nosi na głowie na hijab i modli się do innego boga, nigdy nie robiło mi to różnicy. W tej szkole wszyscy są równi i gdy odbywają się normalne zajęcia nie ma żadnych symboli religijnych, ani hijabów, ani krzyżyków. Dziewczynki siedzą obok siebie jak równy z równym a wiara zostaje poza murami szkoły mimo, że w innych szkołach w Kenii jest inaczej i Sandra też musiała w tym przypadku postawić na swoim. To naprawdę wyjątkowa i silna kobieta, która bardzo przypomina mi jedną z osób z mojej rodziny, której już nie ma na tym świecie. Podziwiam takie kobiety jak Sandra, które swoim silnych charakterem, swoją siłą potrafią walczyć o innych, w tym przypadku o przyszłość tych dziewczynek. Na razie 160, ale dzięki nowym sponsorom ta liczba może być dwukrotnie większa. Potrzeba także nauczycieli, jest możliwość wolontariatu, ale nie takiego za milion monet bo Sandra zapewnia nocleg i wyżywienie w zamian za uczenie dzieci a jedyne za co trzeba płacić to przyjazd do Kenii. Założyciele nie płacą sobie pensji bo tego zwyczajnie nie potrzebują. Szkoła powstała w funduszy, które Sandra odziedziczyła w spadku po swoim ojcu i postanowiła zrobić z tym coś dobrego, tak, jak by tego chciał jej tata. Peter natomiast był najbardziej znanym doradcą podatkowym w Kenii. Wszystkie pieniądze w Kenya Kesho przeznaczone są dla dziewczynek i na działalność szkoły. Ta szkoła powstała z potrzeby serca i chęci pomocy, dania im szansy na lepszą przyszłość Kenii bo Afryka to kobiety <3

Możecie poczytać więcej o szkole Kenya Kesho tu :


Bahati do samego końca naszego pobytu był wdzięczny i wiele razy dziękował. Ostatniego dnia przed wyjazdem przyszedł się pożegnać i podziękować raz jeszcze. Oboje jesteśmy bardzo szczęśliwi, że z chęci pomocy jednemu człowiekowi zrobiła się taka akcja. Gdyby nie pandemia nie byłoby nas w Diani tak długo, nie mielibyśmy okazji zobaczyć tak wiele, doświadczyć i poznać problemów, z którymi zmagają się ludzie mieszkający tuż obok, przy luksusowych kurortach. Gdyby nie choroba Przemka nie trafilibyśmy także do kliniki Kwale Eye Center, nie poznalibyśmy dr Helen.. Jak nie wierzyć w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny? Afryka po prostu sama nas tu przyprowadziła i postawiła tych ludzi na naszej drodze. To Afryka pokazała mi swoje piękne oblicze i dobro ludzi, którego tu doświadczyliśmy. Zatrzymała nas na dłużej, przytuliła i sprawiła, że bardzo ją pokochałam.

Dzięki tej całej akcji mieliśmy okazję nie tylko być w pięknym miejscu na kenijskim wybrzeżu, ale też zostawić po sobie dobry ślad. Oczywiście mam świadomość, że jedzenie i środki czystości nie zmieniają na dłuższą metę nic, ale były w stanie pomóc choć trochę i przywrócić uśmiech na twarzach osób z 18 rodzin a być może dzięki środkom przekazanym klinice Kwale Eye Centre jednak zmieniliśmy czyjeś życie na lepsze, przywróciliśmy komuś wzrok. Może również udało się dać szansę na lepszą przyszłość dziewczynkom z Kenya Kesho.


Nigdy nie poznałam biedy i głodu, nie musiałam się martwić jako dziecko czy będę miała co zjeść, gdzie spać. Ale od zawsze miałam w sobie ogromne pokłady empatii do wszystkich żywych stworzeń. Dziś, jako dorosła kobieta, tak samo pochylę się nad kotem, kozą, głodnym psem (co nie raz wzbudzało tu zdziwienie, że interesuję się zwierzętami) czy głodnym człowiekiem. Dla mnie każde życie ma znaczenie. I pewnie z tego powodu byłam pełna obaw czy nie dam się oszukać i czy nie zawiodę? Czy serce mi nie pęknie i czy poradzę sobie z emocjami? Trudno mi sobie wyobrazić przez co musiała przechodzić Anna czy jej córka Ester, ale od początku poczułam z nią więź, jakąś nić porozumienia. Często z tych wyjazdów na zakupy dla rodzin wracaliśmy brudni, głodni i zmęczeni. Po całym dniu wracaliśmy do hotelu, gdzie czekały na nas nasze hotelowe psy biegając i skacząc z radości. Najpierw karmiliśmy rodziny a później stawałam i gotowałam kolejny duży gar jedzenia dla psów, które nie były moje, ale pokochałam je pomimo, że bardzo starałam się ich nie pokochać bo wiedziałam, że serce pęknie mi na milion kawałków, gdy będę musiała stąd wyjechać. Starałam się nie przywiązać do zwierząt i ludzi, ale pożegnanie nie było łatwe bo wyjeżdżaliśmy po długich miesiącach jak z drugiego domu, żegnani modlitwami, uściskami, łzami i smutnym spojrzeniem moich psów, przez które rozpadłam się na kawałki i nie pamiętam nawet drogi na lotnisko przez wodospad moich łez.


Nie opisywałam tu wszystkich rodzin bo niektóre odwiedziliśmy jedynie raz a z innymi nawiązaliśmy bliższy kontakt. Nie mam pewności czy w każdym z przypadków ta pomoc coś zmieniła, czy nie daliśmy się zwieść i oszukać, ale myślę, że warto było spróbować. Dowiedzieliśmy się bardzo dużo o realiach życia w Kenii i mieliśmy okazję przebywać między tymi ludźmi, słuchać ich rozmów, obserwować i czerpać wiedzę na przyszłość. Wiem, że chciałabym to powtórzyć, ale nie mam pewności czy będę miała tyle czasu, jaki mieliśmy w Diani Beach i czy przez to będę miała możliwość zweryfikowania potrzeb i intencji tych osób. Zdecydowanie jestem zwolenniczką pomagania, ale w sposób, który może w jakiś sposób wpłynąć na przyszłość, dać szansę na zmianę. Wiem, że kupowanie jedzenia nie zmieniło przyszłości dzieci Petera, a być może wpłynęło na sposób postrzegania przez te dzieci takich ludzi jak my. Jednak czas, w którym byliśmy w Diani Beach, czas pandemii, wielu ludziom zabrał pracę i uniemożliwił uzyskanie jakiegokolwiek dochodu. Widzieliśmy dziesiątki ludzi czekające pod hotelami, znanymi resortami, na swoje wypłaty, których nie dostali. W normalnych okolicznościach, gdy trwa tu szczyt sezonu nie widzę powodu do utrwalania przekonania w takich ludziach, że bogaci ludzie z Europy przyjadą i kupią jedzenie ich licznej rodzinie, a za chwilę ich sąsiadom i całej wiosce. Nie widzę powodu, żeby odwiedzać szkoły i wioski z wycieczkami i wciskać dzieciom cukierki czy długopisy. Należy się zastanowić czy nie lepszym rozwiązaniem jest wysłać do szkoły dziecko w takiej placówce jak Kenya Kesho czy przywrócić możliwość widzenia osobie, która później będzie znowu mogła pracować i utrzymać rodzinę. Dać przysłowiową wędkę i sprawić, że odmieni się sposób myślenia i przyszłość. Zdaję sobie sprawę, że przez krótki pobyt nie ma się czasu ani możliwości, aby poznać sytuację ludzi i poznać ich samych wystarczająco dobrze, ale nie można zawsze ślepo wierzyć we wszystko co mówi osoba, którą dopiero poznaliśmy. Może lepiej znaleźć takie miejsce, jak te dwa, na które trafiliśmy przypadkowo, ale mam pewność, że tu faktycznie pomaga się ludziom a przy okazji nie dorabiamy całego szeregu ludzi, czerpiących korzyści z czyjegoś nieszczęścia, ale w ten temat wolę się nie zgłębiać chociaż nie są to informacje wyssane z palca bo wiele na ten temat słyszałam będąc jeszcze w Kenii i po powrocie do kraju.


Diani jest dość specyficznym, bardzo turystycznym miejscem. Zawsze, gdy czytam jak ludzie żalą się nad biedą widzianą w Diani odpowiadam, że Diani to nie cała Kenia. Widzieliśmy jeszcze gorszą biedę zmierzając w kierunku Diani, przez całą długą drogę na kenijskie wybrzeże, ale także na trasie do Tsavo East jadąc drogą przez Kwale i Shimba Hills. Wszędzie jest dużo dobrych, ale również złych i wyrachowanych ludzi. Nie jest prosto oddzielić ziarno od plew, gdy nie znamy ich zwyczajów, nastawienia, podejścia do życia. A to ostatnie znacznie różni się od podejścia do życia ludzi mieszkających w innych częściach Kenii. O mieszkańcach wybrzeża często słyszałam z ust innych Kenijczyków, że są leniwi, powolni, łatwo ich nawet rozpoznać na ulicy jak wolno człapią w rytm swojego pole pole. Nie dam tego powiedzieć o wszystkich bo poznałam tu dużo pracowitych, myślących przyszłościowo ludzi, ale też nie będę tego przed Wami ukrywać bo nie mam powodu tu nikogo ochraniać. Jednak z tego powodu ten tekst publikuję jedynie w języku polskim bo chcę, żebyście wiedzieli, ale niekoniecznie wiedzieć muszą o tym mieszkańcy Diani, szczególnie ci udający znajomość języka polskiego i zabierający na safari naszych rodaków, pracujący z turystami i namawiający na wizyty w sierocińcach, szkołach i wioskach. Zastanówcie się zanim podacie swój numer telefonu albo uodpornijcie się na akcje w stylu "mam pół rodziny w szpitalu" zaraz po Waszym powrocie do domu.


Dziewczynka z Kenya Kesho

Nie dam jednej, nieomylnej odpowiedzi na pytanie jak pomagać bo nie jestem żadnym ekspertem. W tym temacie nie ma ekspertów a często ci, którzy uważają, że wiedzą wszystko na ten temat, sami czerpią z tej pomocy korzyści. Pomoc to piękna idea, jedynie nasz świat stał się bardzo niedoskonały a duża część ludzi, szczególnie w Afryce, upatruje korzyści w ludzkiej biedzie i nieszczęściu. Zanim jeszcze wyruszyliśmy w naszą podróż słyszałam nie raz, że bieda w Afryce musi istnieć. Nie leży w interesie bogatych państw by Afryka była kontynentem bogatym. Nie ułatwia się dostępu do edukacji by powstrzymać błyskawiczny przyrost naturalny i uświadamiać, kształcić, wyjść z biedy. Biednych i niewykształconych ludzi łatwiej oszukać, zastraszyć, sprzedać, handlować dziećmi mówiąc ich matkom, że zmarły lub biedą zmusić je by same je sprzedały lub wysłały na ulicę z zakazem powrotu jeśli nie przyniosą dolara. Przez ten czas słyszałam przerażające historie i wiem, że niestety to wydarzyło się i wciąż się dzieje naprawdę.


Myślę, że dużo lepszym rozwiązaniem niż rozdawanie przysłowiowych cukierków jest docenianie osób, które pracują, próbują coś robić, sprzedać, zarobić. Wspieranie osób tworzących i sprzedających rękodzieło czy nawet owoce. Jeżeli mamy ochotę pomóc to doceńmy czyjąś pracę, wysiłek i uczciwość. Przez całą naszą podróż staraliśmy się również wspierać miejsca zatrudniające lokalną społeczność zatrzymując się np. w Paradise Eco Hub na Jeziorze Bunyoni w Ugandzie czy w campie WE4Kenya przy Amboseli (o Amboseli przeczytacie tutaj ).

Czas, który mieliśmy pozwolił nam poznać różne osoby - od dobrze sytuowanych, z dobrych bogatych rodzin, lokalnych przedsiębiorców po drobnych oszustów. Najbardziej cenię sobie czas spędzony z osobami uczciwymi przede wszystkim, niezależnie od statusu materialnego, szanujących innych ludzi, niezależnie od tego skąd pochodzą. Miło mi było zarówno pomagać jak i robić dobijać targu wypożyczając motor czy samochód, kupując rękodzieło od poznanego tam Titusa, które cieszą oko po powrocie do domu a jemu pomogły przetrwać trudny czas, dać zarobić sprzedawcy materacy czy Joelowi, który zrobił łóżko dla Anny. Czułam potrzebę docenienia pracowników hotelu, w którym mieszkaliśmy przez ponad 4 miesiące i bardzo cieszyłam się, że mogliśmy dać im na koniec paczki i drobne upominki akurat przed ich świętem Eid al-Adha. Przez cały ten czas pracowali, uśmiechali się, okazywali sympatię, pocieszali i po prostu o nas dbali chociaż wiedzieli, że nie możemy dawać im pieniędzy bo sami ich już nie mieliśmy. 8 osób z Shambani Cottages to 8 rodzin, których nie poznaliśmy osobiście, ale wiem, że mogliśmy dać im coś na koniec i powiedzieć w ten sposób "dziękuję".



Diani Beach to miejsce, do którego nie chciałam początkowo przyjechać i poznałam je w zupełnie innym wydaniu niż większość z osób, które przyjeżdżają tu w szczycie sezonu. Puste, ciche, w promieniach słońca, ale również w strugach deszczu. Poznaliśmy piękne plaże, ale też te mniej piękne oblicze wybrzeża. Ponad wszystko jednak doznaliśmy wiele bezinteresownej sympatii, uśmiechu, prawdy, ale również fałszu. Widzieliśmy biedę i nieszczęście, uśmiech i łzy, ale też mnóstwo dobra i dobrych serc. Każdemu życzę, żeby mógł tego doświadczyć odwiedzając ten piękny kraj, ale polecam również zapoznać się choć trochę z kulturą i zwyczajami panującymi w miejscu, do którego jedziecie. Nie powielajmy schematów a jeśli macie ochotę pomagać, pomóżcie pomagać takim miejscom jak Kwale Eye Centre czy Kenya Kesho. To zrobi o wiele więcej dobra niż garść cukierków utrwalających przekonanie, że można mieć coś w życiu za darmo a biały kolor skóry zacznie kojarzyć się z manną z nieba.

  • Do szkoły Strong Roots w Kigali zawieźliśmy pieniądze zebrane podczas zrzutki zorganizowanej przed podróżą w kwocie 932 $ oraz ubrania, przybory szkolne, piłki do rugby.

  • Nigdy do tej pory nie policzyliśmy dokładnie ile udało nam się zebrać podczas spontanicznego zbierania funduszy na rzecz pomocy w Diani bo pieniądze były zbierane od końca maja praktycznie do kilku dni przed naszym wyjazdem na początku sierpnia, przelewy szły na moje prywatne konta. Za każdym razem, gdy chciałam zakończyć zbiórkę, pojawiała się nowa potrzeba i zbiórka trwała dalej. Była to kwota prawie 10.000 PLN w sumie i nie wliczam w to kosztów, które sami ponosiliśmy za transport czy koszt wypłat pieniędzy z bankomatów bo datki na szkołę czy klinikę musieliśmy zapłacić gotówką. Oczywistą sprawą jest, że za takie rzeczy jak materace, łóżko czy czynsz Rosie również płaciliśmy gotówką.

Przekazaliśmy pieniądze na :

  • Kwale Eye Centre w kwocie 32.000 Kes

  • Kenya Kesho School w kwocie 50.000 Kes






Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page