(Kwiecień i czerwiec 2020, podróż w czasie pandemii)
Park Tsavo jest największym obszarem chronionym w Kenii i jednym z największych parków narodowych na świecie o powierzchni ponad 22 tysięcy km2. Park Tsavo został założony w 1948 roku a następnie podzielony na Tsavo East i Tsavo West. Oba parki oddziela od siebie główna droga łącząca Mombasę z Nairobi i już jadąc tą drogą można spotkać mnóstwo zwierząt jak zebry czy słonie. Przez park Tsavo East przepływa jedna z największych rzek Kenii- Galana, którą tworzą dwie łączące się tu rzeki Athi i Tsavo. Stanowi ona granicę pomiędzy ogólnie dostępną częścią parku. Do sektora północnego można wjechać posiadając wcześniej wydane pozwolenie. Na terenie parku znajduje się Yatta Plateau, który jest największym na świecie zastygłym strumieniem lawy pochodzącym z wulkanu Ol Doinyo Sabuk.
Tsavo East jest domem dla sławnych czerwonych słoni, które kolor swojej skóry zawdzięczają kąpielom w zabarwionych na czerwono błotnistych oczkach wodnych, a także posypywania swoich ciał czerwoną ziemią. Trzecia część całej populacji kenijskich słoni żyje właśnie tu chociaż ich stada nie są bardzo liczne jak te w Amboseli. Jest to także miejsce, gdzie podczas budowy kolei w 1898 roku, która miała połączyć Kenię z Ugandą lwy zaczęły zabijać pracowników pracujących przy budowie. W ciągu 9 miesięcy zabiły 135 pracowników zanim udało się je zabić. Sprawcami okazały się dwa samce, ale do chwili obecnej do końca nie wiadomo jaka była przyczyna takiego zachowania. Zagadką również pozostaje fakt, że samce lwów z Tsavo nie są posiadaczami bujnych grzyw i z tego powodu nazywane są maneless lions of Tsavo, bezgrzywymi lwami z Tsavo. Poza tymi gatunkami występują tu także gepardy, lamparty, bawoły, mnóstwo gatunków antylop i ok 500 gatunków ptaków. Mówi się, że wschodnia część parku Tsavo jest łatwiejsza pod względem obserwacji zwierząt, gdyż teren jest bardziej płaski i nie występuje tu tak bujna roślinność jak w zachodniej części.
Nie ma złej pory na wizytę w Tsavo, ale drogi mogą stać się problemem podczas pory deszczowej występującej tu w listopadzie oraz na przełomie kwietnia i maja. Początkowo plan naszej podróży, która miała trwać 6 tygodni nie zakładał, że w ogóle uda nam się odwiedzić ten park z braku czasu. Na wybrzeżu mieliśmy spędzić jedynie tydzień i mieliśmy odpocząć po długiej podróży przez Rwandę i Ugandę. Jednak sytuacja, w której znalazł się cały świat przez pandemię sprawiła, że dostaliśmy więcej czasu w momencie , gdy odwołano nasz lot powrotny do Polski. Początkowo myśleliśmy, że zostaniemy miesiąc dłużej, ale w końcu spędziliśmy w Diani Beach prawie 5 miesięcy. Dany nam czas postanowiliśmy wykorzystać także na wizyty w parkach narodowych korzystając z sytuacji, że nie było żadnych innych turystów. W szczycie sezonu zwykle każdego dnia wjeżdża na teren parku około 100 samochodów. Jeszcze przed wyjazdem do Afryki zdecydowaliśmy, że chcemy spróbować swoich sił i zorganizować safari wypożyczonym samochodem sami dla siebie jednak na tamtym etapie nie braliśmy pod uwagę Tsavo lecz Nakuru (link do safari w Nakuru tutaj) i bardzo nam się ten sposób zwiedzania spodobał. W ten sam sposób postanowiliśmy zwiedzić również Tsavo East i udało nam się to zrobić dwa razy - w kwietniu, przed porą deszczową i w czerwcu, gdy otwarto ponownie granice hrabstw i mogliśmy wypuścić się znowu poza Kwale. Oba nasze safari w Tsavo różniły się od siebie pod względem samochodów, odwiedzonych miejsc i liczby pasażerów, ale o tym przeczytacie w dalszej części.
SAFARI DO TSAVO EAST - KWIECIEŃ 2020
Po dotarciu na wybrzeże pod koniec marca zastaliśmy takie Diani Beach, jakiego w ogóle się nie spodziewaliśmy. Jedno z najpopularniejszych turystycznie miejsc w Kenii świeciło pustkami. Większość hoteli zamykała swoje podwoje. Nie było już turystów przylatujących tu z biurami podróży bo ewakuowano ich w momencie, gdy my zwiedzaliśmy Nakuru NP. W Shambani Cottages, w którym się zatrzymaliśmy było jeszcze kilka osób - 2 pary Niemców i Brytyjki z dziećmi, które przyjechały tu na parę dni z Mombasy. Po paru dniach zostaliśmy zupełnie sami i ten stan utrzymywał się praktycznie do końca naszego pobytu. Moją wyobraźnię dodatkowo rozpalał fakt, że właśnie stąd pochodzi osierocony słoń Sattao, którego adoptował dla mnie na urodziny mój mąż i którego mogliśmy odwiedzić w Sheldrick Elephant Orphanage podczas naszego pobytu w Nairobi. Zrobiliśmy to w ostatnim momencie bo nasz "maluch" w maju pojechał do ośrodka w Tsavo, gdzie za kilka lat wróci na wolność. Ten czas spędzi w Ithumba Camp, gdzie będzie miał kontakt z wolnożyjącymi słoniami, ale także tymi, które były wychowankami tego ośrodka i wracają tu po kolejne maluchy, żeby wprowadzić je w tajniki życia na wolności. Chciałam zobaczyć ten legendarny park i niewątpliwie tą ochotę podsycał fakt, że mieliśmy ogromną szansę mieć go całego dla siebie, bez innych samochodów wypełnionych turystami wokół. Jak można było z tego faktu nie skorzystać? :)
Pomysł wizyty w Tsavo pojawił się na początku kwietnia. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do Wielkanocy. Pierwszej w naszym życiu, którą mieliśmy spędzić tak daleko od domu. Rozmawialiśmy i pytaliśmy osoby, które orientowały się w temacie safari w Tsavo. Czas był odpowiedni bo pora deszczowa dopiero się zbliżała, więc drogi powinny być przejezdne. Brak opadów sprawia, że zasoby wody pitnej w parku kurczą się i przez to łatwiej znaleźć zwierzęta przychodzące do znikających oczek wodnych. Wiedzieliśmy już jak wygląda jazda po kenijskich drogach bo mieliśmy za sobą jazdę po Nairobi a stamtąd do Naivasha i Nakuru, drogą prowadzącą do granicy z Ugandą. Sposób jazdy nie odbiega jakoś znacznie od tego, co potrafią robić kierowcy na polskich drogach, ale trzeba uważać na progi zwalniające, ogromną liczbę ciężarówek i policję, która potrafi wynaleźć przeróżne powody, żeby wyłudzić od mzungu pieniądze. Nam za każdym razem udawało się uniknąć płacenia z racji zawodu, który wykonuje mój mąż (również jest policjantem i słysząc to po prostu odpuszczali).
Najważniejsze co było nam potrzebne to oczywiście samochód. W tej kwestii pomógł nam Francis, manager z naszego hotelu Shambani. Polecił nam swojego znajomego z Mombasy, który przyjechał swoją Toyotą Vanguard. Wynegocjowaliśmy cenę 7000 Kes za dzień przy wypożyczeniu auta na 3 dni. Zrobiłam również rezerwację na 2 noce, ale następnego dnia musiałam ją odwołać. Z braku turystów część hoteli po prostu zamknęła podwoje. Napisałam w tej sytuacji do kolejnej lodgy. Szybko dostałam odpowiedź z Red Elephant Lodge, że jeżeli chodzi nam jedynie o nocleg to z radością nas przyjmą, ale musimy wziąć swoje jedzenie bo ich restauracja jest zamknięta. Nie był to dla nas żaden problem bo i tak mieliśmy w planie wziąć ze sobą wszystko czego moglibyśmy potrzebować przez te dni. Ten lodge znajduje się tuż przy granicy parku i w niedalekiej odległości od bramy wjazdowej Voi. Nocleg z wyżywieniem normalnie kosztował 70 $, za sam nocleg zapłaciliśmy 60 $. Dostałam także wszelkie wskazówki dojazdu, ale miejsce jest dobrze oznakowane, więc nie mieliśmy problemów ze znalezieniem go.
Wyjazd wydawał się dopięty na ostatni guzik a my spędzaliśmy leniwe popołudnie w naszym basenie, gdy zadzwonił nasz znajomy z piorunującą wiadomością. Prezydent Kenii ogłosił zamknięcie granic hrabstw na 21 dni, od północy 8 kwietnia, ale trzeba podkreślić, że zdążono już wprowadzić godzinę policyjną, która uniemożliwiała opuszczanie miejsca zamieszkania od 21 wieczorem do 5 rano. Pobiegłam do Francisa i pytam czy o tym słyszał. Obejrzeliśmy razem przemówienie prezydenta Kenii. Mówił o ograniczeniu przepływu ludzi głównie z Nairobi, gdzie było w tym czasie najwięcej przypadków wirusa. Zastanawialiśmy się przez chwilę czy w ogóle jechać bo nikt do końca nie wiedział jak rozumieć w tym przypadku lock down. Konsultujemy ze wszystkimi po kolei, napisałam znowu do lodgy, zastanawialiśmy się z Francisem.. Wszyscy twierdzili, że powinno być dobrze bo będziemy wracać do Diani z parku. Trzeba jedynie przestrzegać godziny policyjnej, ale to już wzięliśmy pod uwagę i dlatego zdecydowaliśmy się wziąć samochód na 3 dni, żeby w porę dotrzeć do celu i nie jeździć po nocy (tu ciemno robi się już po 18tej).
Decyzja podjęta. Jedziemy. Obawialiśmy się, że jak nie teraz to później już się to nie uda. Lock down miał trwać 3 tygodnie (przynajmniej wtedy tak twierdzili i co chwilę go przedłużali) a wtedy na pewno zaczęłaby się pora deszczowa. Zdecydowaliśmy się wyruszyć rano (dokładnie 7 kwietnia) omijając Mombasę, jadąc przez Kwale i Shimba Hills. Droga jest dłuższa, ale zaoszczędza się sporo czasu omijając kolejkę do promu w Mombasie. Nie musieliśmy długo czekać po skręceniu z głównej drogi prowadzącej do Mombasy. Policja zatrzymała nas bez powodu i oficer wdał się z nami w konwersację zmierzającą do wiadomego celu. Gdy zapytał mnie czy mamy dolary odpowiedziałam, że nawet nie pamiętam jak wyglądają :D Gdy zobaczył zdjęcie odznaki mojego męża, życzył nam miłej drogi. Jechaliśmy malowniczą i krętą drogą do Kwale. Tam asfaltowa droga się kończy i zaczyna droga gruntowa. Akurat poprawiano nawierzchnię bo jeżdżące tędy autobusy i ciężarówki a także deszcze przyczyniają się do powstawania dziur i kolein. Nasza Toyota dawała sobie bez problemu radę na tej drodze. W Kinango zaczyna się nowa, wybudowana przez Chińczyków droga. Jej stan jest bardzo dobry, ale trzeba bardzo uważać na progi zwalniające przy każdej, najmniejszej wiejskiej szkole, które często nie są w ogóle oznakowane. Dodatkowym utrudnieniem są chodzący tędy ludzie, zwierzęta domowe i biegające dzieci. Po prostu trzeba dostosować prędkość do warunków i mieć oczy dookoła głowy. Na główną trasę Mombasa - Nairobi wyjeżdża się na wysokości Samburu.
Dojechaliśmy do granicy Kwale i Taita. Wszyscy musieli wysiadać z samochodów, autobusów, badali temperaturę i pytali skąd i dokąd jedziemy. Obowiązkowe mycie rąk na koniec i pojechaliśmy dalej w kierunku Voi. Dotarliśmy do Red Elephant Lodge bez żadnego problemu. Zdecydowaliśmy też, że zostaniemy jedynie jedną noc i wjedziemy do parku już dziś a drugi raz z samego rana. To zwiększało szanse powrotu do Diani na czas. Cała trasa zajęła nam 4 godziny.
Do Tsavo East ruszyliśmy po krótkiej przerwie w lodgy. Po 14 podjechaliśmy pod bramę upewnić się, że opłata na pewno obowiązuje na 24 godziny i można na tym bilecie wrócić następnego dnia. Wstęp to 52 $ za osobę i 300 Kes za samochód. Od strażników dowiedzieliśmy się, że od 3 dni nie było żadnych turystów, w nocy bardzo padało i ostrzegano nas, żeby się gdzieś nie zakopać bo nie wszędzie jest zasięg, nie ma innych samochodów więc możemy mieć problem. Pytaliśmy o przewodnika, ale mogli nam go załatwić dopiero na rano. Nie widzieli problemu i bez problemu wpuścili nas samych. Zaproponowali, że w razie problemów mogę dzwonić na podany przez nich numer. Nie będę nawet udawać, że serce biło mocniej, gdy wjeżdżaliśmy tam sami ze świadomością, że jesteśmy zdani na siebie. Nie mieliśmy dużo czasu bo park należy opuścić do godziny 18tej, wtedy robi się już ciemno. Nie zdążyliśmy przejechać kilometra a na środku drogi stało duże stado impali. Po chwili drogę przebiegły nam strusie, w oddali widzieliśmy zebry i guźce z charakterystycznie zadartymi do góry ogonkami. Wypatrywałam słoni. Było jeszcze gorąco. Powietrze falowało zniekształcając obraz. Pierwszy słoń, którego udało nam się zobaczyć stał w cieniu drzewa kryjąc się przed palącymi promieniami słońca.
Jego skóra pokryta zaschniętym, czerwonym błotem zdradzała jego obecność na tle żółtych traw sawanny. Stał spokojnie jedząc gałązki i wachlując się swoimi wielkimi uszami. Pierwsze słonie afrykańskie mieliśmy okazję zobaczyć w Ugandzie, w parku Queen Elisabeth, kilka tygodni wcześniej. Wolny, dostojny, ogromny, przepiękny. Dla jednych to po prostu słoń, element afrykańskiego krajobrazu. Ja widzę przed sobą wyjątkowe zwierzę. Ogromne i silne a jednocześnie kruche i bezbronne jako gatunek, okrutnie doświadczone przez ludzkość z powodu nieszczęsnych kłów, które na czarnym rynku osiągają niewyobrażalne kwoty. Im mniej jest słoni, tym droższa będzie kość słoniowa trafiająca na azjatycki rynek. Kenia próbuje z tym walczyć, ale ta walka nie jest wyrównana bo dla biednej społeczności kwota, którą płaci przemytnik jest niewyobrażalnie wysoka.
Jechaliśmy w kierunku Aruba Lodge. Droga wyglądała dobrze bez większych śladów błota. Na chwilę skręciliśmy w kierunku bagien. Już z drogi dostrzegliśmy niewielkie stado słoni brodzących po soczyście zielonych łąkach. Wydawały się w ogóle nie zwracać na nas uwagi. Było z nimi małe słoniątko, które po chwili nieśmiało wyłoniło się zza wielkiej samicy. Słonie zawsze w ten sposób chronią swoje młode zasłaniając je swoimi ciałami przed potencjalnym zagrożeniem. Ruszyliśmy szukając miejsca by zawrócić i niewiele brakowało a nasz samochód utknąłby w niewinnie wyglądającym błocie. W tym miejscu nie odważyłabym się wysiąść z samochodu, żeby pomóc Przemkowi wyjechać. Z jednej strony wysokie trawy, które mogą kryć różne drapieżniki, szczególnie o tej porze dnia, gdy robi się już chłodniej. Na szczęście wyjechaliśmy bez problemu i wróciliśmy na drogę prowadzącą do Aruba Dam. To jedno z ulubionych miejsc lwów. Droga na całej długości usiana była odchodami słoni do tego stopnia, że później śmialiśmy się, że nasz cały samochód jest przesiąknięty tym zapachem.
Nie ma się co dziwić ilości odchodów. Jeden osobnik zjada dziennie około 200 kg pożywienia wyłącznie roślinnego a wydala ok 80-90 kg. Udało nam się po drodze zobaczyć żyrafy, szakale, malutkie antylopy dik dik, gerenuki i niezliczoną liczbę słoni, które zaczęły pokazywać się coraz częściej wraz z zachodzącym słońcem.
Na horyzoncie zbierały się ciemne chmury. Zaczynały opadać ku ziemi niczym długie ciemne warkocze uplecione z chmur. Nie wypatrzyliśmy do tej pory lwa, ale stawaliśmy co chwilę robiąc zdjęcia innych zwierząt i chcąc poczuć klimat tego miejsca mając je cały tylko dla siebie, bez innych ludzi wokół. Stanęliśmy na chwilę widząc stojącego przy drodze ptaka. To szponiastonóg żółtogardły (Pternistis leucoscepus). Stał i przyglądał się nam. W tym momencie podniosłam wzrok i popatrzyłam dalej na drogę. Nie wiem czy to był powód, dla którego ptaka tak zamurowało, ale w odległości kilkudziesięciu metrów stał ogromny samiec słonia. Przez chwilę stał i kiwał się z boku na bok patrząc w naszym kierunku. Nie ruszaliśmy samochodu, ale nie gasiliśmy również silnika. Na wszelki wypadek. Trzeba pamiętać, że to są dzikie, potężne zwierzęta. Zwykle nie atakują, gdy nie czują się zagrożone, ale trzeba pamiętać, że nie wiem co dane zwierzę przeżyło w przeszłości. Samce bywają agresywne, szczególnie w okresie rui co można poznać po wydzielinie Zdarzały się przypadki, że strażnicy pracujący latami w parkach, znający konkretne osobniki i ich zachowania, zostali zaatakowani pozornie bez powodu. Nasz Suv nie miałby większych szans w starciu z takim zwierzęciem, ale tu nie ma miejsca na wpadanie w panikę i wykonywanie nieprzemyślanych ruchów.
Czekaliśmy więc stojąc naprzeciwko tego kolosa. W końcu zdecydował się zejść z drogi. Gdy obrócił się bokiem dopiero mogliśmy w pełni zobaczyć jaki jest duży. Kroczył dumnie dźwigając swoje długie ciosy. Oddalał się coraz bardziej od drogi i znikał pomału pośród wysokich traw. Nie spuszczałam z niego wzroku a Przemek zaczął powoli ruszać. Słoń niespodziewanie zawrócił, machał uszami i trąbił. Widząc to krzyknęłam jedynie do Przemka : "Jedź, szybko. Jedź.". Biegł przez chwilę w naszym kierunku, ale najwyraźniej chciał nas po prostu przegonić bo nie mam wątpliwości, że gdyby chciał, to by nas zaatakował wcześniej. Słonie mogą biegać z prędkością do 40 km/h, ale w parku po takiej drodze za szybko się nie pojedzie. Zwierzęta mają tu bezwzględne pierwszeństwo i obowiązuje ograniczenie prędkości. Trzeba również pamiętać, że w Tsavo droga często porośnięta jest po obu stronach wysoką roślinnością i miejscami nie widać co się w tych zaroślach kryje, nie można mieć pewności, czy jakieś zwierzę nie wyjdzie na drogę.
Spotkanie z ogromnym samcem trochę nas opóźniło. Zbliżała się 18ta a my nadal byliśmy daleko od bramy Voi. Uwierzcie mi, że stąd nie da się tak po prostu wyjechać i nie zwracać uwagi na te wszystkie zwierzęta. Im było później, tym więcej się ich pojawiało zachęconych spadającą temperaturą. Teraz mijaliśmy już stada słoni, samic z młodymi. Robiliśmy zdjęcia jednemu ze stad, gdy nagle dostrzegłam coś na wzgórzu. Zarys głowy idealnie wtapiającej się w otoczenie żółtych traw. Spojrzałam przez lornetkę i potwierdziłam swoje przypuszczenia. LEW! Trudno powiedzieć czy to była samica czy samiec bo z tej odległości, o zmierzchu i biorąc pod uwagę, że samce z Tsavo nie mają ogromnych grzyw szanse są 50/50. Leżał na wzniesieniu i patrzył w dal. Dla nas dzień się kończył. Dla lwów zaczynała się pora polowania i posiłku bo lwy polują głównie pod osłoną nocy a większą część doby przesypiają. To jeden z powodów, dla których nie jest łatwo na nie trafić w ciągu dnia a największe szanse są bardzo wcześniej rano lub wieczorem. Zaznaczę również, że nie mieliśmy tu rzeszy innych samochodów posługujących się krótkofalówkami i nawołujących się nawzajem, gdy znajdą np. lwy. Byliśmy zdani sami na siebie i to pierwsze safari w Tsavo East uważam za bezcenne doświadczenie.
Do bramy dojechaliśmy po 18tej, ale tłumaczyliśmy strażnikowi, że na drodze stał ogromny słoń. Uśmiechnął się jedynie i nas puścił. Tej nocy trudno było zasnąć przez te wszystkie emocje. Siedzieliśmy na tarasie naszego domku z widokiem na płot oddzielający nas od terenu Tsavo. W oddali było słychać hieny, ich bardzo charakterystyczny głos, który niektórzy porównują do śmiechu.
Wstaliśmy przed 6 rano. Po szybkim śniadaniu i pakowaniu auta ruszyliśmy w kierunku bramy parku. Straciliśmy trochę czasu czekając na przewodnika, który w końcu wcale się nie pojawił. Zdecydowaliśmy się jechać sami kolejny raz. Poprzedniego dnia nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby dojechać do rzeki Galana i szczerze mówiąc trochę obawialiśmy się jechać tak daleko sami za pierwszym razem nie znając dokładnie parku. Mieliśmy ze sobą mapę w przewodniku #LonelyPlanet i mapę google, ale straszyli, że nie wszędzie jest zasięg. Zmrok zapada bardzo szybko i nie wiedzieliśmy w jakim stanie są drogi a tu sytuacja zmienia się wraz z deszczem. Czerwona droga błyskawicznie zmienia się w błoto a jak się okazało nasza Toyota Vanguard nie miała najlepszych z możliwych opon. Strażnicy mówili, że raczej wszystkie drogi są przejezdne a w razie czego możemy zawrócić. To 40 km w jedną stronę, mieliśmy czas. Jechaliśmy mijając kolejne rodziny słoni, nie mogłam się tym widokiem nacieszyć. Jedno stado przechodziło przez drogę a my staliśmy w bezpiecznej odległości podziwiając ich powolny marsz wraz z radosnym biegiem maluszków.
Krajobraz zmieniał się z gęsto porośniętego drzewami w trawiastą sawannę. Nad rzeką są wyznaczone miejsca, gdzie można wysiąść (oczywiście ostrożnie!) i podziwiać widoki. Jeden to Lugard's Falls a drugi kawałek dalej Crocodile Point. Oba warte uwagi, z tego drugiego wypatrzyliśmy krokodyle w rzece i hipopotamy. Pora deszczowa dopiero miała się zacząć, więc ilość wody w rzece nie była zbyt imponująca, ale dzięki temu nie mieliśmy problemu z przekraczaniem miejsc, w których zwykle w porze deszczowej płyną strumienie wody.
Dalsza droga prowadziła do Aruba Dam, którą odwiedziliśmy poprzedniego dnia. To tam spotkaliśmy żyrafy i dziś były w tym samym miejscu. Stały tam przyglądając się nam, jakby zaskoczone, że po tak długim czasie znowu widzą ludzi. Kolejne czerwone słonie, zebry, mnóstwo antylop, dik dików, strusie, bawoły, mnóstwo różnych gatunków ptaków ..
Nie udało nam się spotkać ponownie lwów, mimo, że zrobiliśmy tego dnia ponad 100 km po parku. To była niezapomniana jazda i super przygoda w zupełnie pustym parku. Opuściliśmy go przed 14 tą przez Buchuma Gate, przed upływem 24 godzin od pierwszego wjazdu. Wykorzystaliśmy niepowtarzalną okazję, że zobaczyć Tsavo East w takim wydaniu - w ciszy, nie mijając nikogo przez długie godziny. Ten wyjazd pozostawił niedosyt i jedynie rozbudził apetyt na więcej. Wróciliśmy do Diani wykończeni, chociaż tak naprawdę trudno powiedzieć co nas tak bardzo zmęczyło - przeżycia, ciągłe skupienie, gorące powietrze. Jednocześnie nic z tych rzeczy nie było nas w stanie zniechęcić do ponownej wizyty w parku, chociaż w tym czasie nie mieliśmy na to większych nadziei bo mieliśmy teoretycznie być w Kenii do końca kwietnia. Czas pokazał, że było zupełnie inaczej...
DRUGIE SELFDRIVE SAFARI DO TSAVO EAST, CZERWIEC 2020.
Lockdown przedłużał się w nieskończoność. Dla nas znaczyło to nie tylko utrzymanie zamknięcia granic hrabstw, ale także brak lotów do Europy. Przekładano nam kolejne loty. W tym czasie Przemek doznał poważnej infekcji oka bakterią ropy błękitnej. Problem zaczął się w połowie maja i spowodował, że stracił widzenie w prawym oku. Zaczął się czerwiec. Niespodziewanie prezydent Kenii ogłosił otwarcie granic hrabstw. Ostatni raz opuściliśmy Diani ponad 2 miesiące temu i ruszyliśmy w stronę Tsavo East. Po powrocie byliśmy zachwyceni tym, co udało nam się zobaczyć a świadomość, że byliśmy w parku zupełnie sami sprawiała, że oboje chcieliśmy przeżyć to jeszcze raz. To jak bycie częścią filmu National Geographic albo innego Discovery, których obejrzałam w swoim życie tysiące. Niesamowite wrażenie bliskości z naturą i możliwość zobaczenia całej plejady kenijskich zwierząt z tak bliskiej odległości.
Pożegnałam się z marzeniem o spotkaniu z lwami i myślałam, że może będę miała powód, żeby wrócić w przyszłym roku do Afryki, specjalnie dla wielkich kotów. Zbliżał się dzień naszej 13tej rocznicy ślubu. Zawsze chciałam spędzić ten wyjątkowy dla nas dzień w jakimś egzotycznym miejscu, ale nigdy nie mieliśmy w tym okresie czasu na wyjazd. Pandemia zdecydowała za nas i tym razem mieliśmy spędzić ten okres w Kenii. Była jeszcze jedna karta przetargowa - ogłoszono obniżenie cen wstępów do parków zarządzanych przez Kenya Wildlife Service prawie o połowę (wcześniej 52 $ a teraz 30 $) i ten stan ma się utrzymać do połowy przyszłego roku. Połączyliśmy te wszystkie punkty ze sobą i zdecydowaliśmy się zrobić sobie prezent z okazji rocznicy. W moim przypadku, gdy taki pomysł przychodzi mi do głowy to już po prostu nie mogę się go pozbyć :D Wszystko teraz zależało od Przemka chociaż do tej pory zaczął już znowu jeździć na motorze, którym przez cały czas poruszaliśmy się po Diani. Postanowiliśmy wziąć ze sobą znajomego mieszkającego w okolicy Diani, który zajmuje się organizowaniem safari. Chciał pojechać znowu do parku bo od ostatniego safari z turystami minęło już ponad 3 miesiące. Pomógł znaleźć nam większy samochód, typowy samochód na safari -Toyotę Landcruiser z podnoszonym dachem. Przedstawił nam swojego znajomego, właściciela samochodu - Benedicta. Wynegocjowaliśmy super cenę za dzień - 75 $, gdzie zwykle ceny nie schodzą poniżej 120 $ i należy dodać, że ciężko jest znaleźć chętnego do wynajęcia samochodu bez kierowcy a my właśnie takiego auta szukaliśmy.
Pytaliśmy w różnych miejscach, ale praktycznie wszędzie chcieli nam dać kierowcę, nawet na sam dojazd do parku a po parku moglibyśmy jechać sami. Rozumiem obawy i troskę o samochód, który często jest dorobkiem całego życia. O. (nie będę podawać imienia ani ujawniać wizerunku tej osoby bo nie chcę nikomu zaszkodzić a jedynie zwrócić uwagę na postrzeganie nas, mzungu, gdy wjeżdżamy do parku z localsem) zabraliśmy ze sobą w razie, gdyby Przemek nie mógł prowadzić przez swoją infekcję oka. Później okazało się, że O. zapomniał powiedzieć, że oficjalnie nie może prowadzić bo nawet nie ma prawa jazdy i pomimo długich wcześniejszych rozmów nadal do niego nie docierało, że chcemy to kolejne safari zrobić po swojemu i nie interesują nas wioski ani inne szkoły, gdzie zabiera swoje wycieczki. Chcieliśmy również spać na campingu wewnątrz parku, ale na to raczej wpływu nie mógł mieć bo wydano odgórne zarządzenie zamknięcia campingów mieliśmy więc do wyboru lodge w parku lub poza jego granicami. Poprzednim razem znaleźliśmy sobie nocleg bez niczyjej pomocy i tym razem również dalibyśmy radę. Ale po kolei…
Zabraliśmy O. na pokład w Ukundzie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy skrzyżowaniu, gdzie czekał na nas Ben z małą turystyczną lodówką, którą zapomniał zostawić w samochodzie. Jeszcze przed wyjazdem z miasta kolejny raz słuchaliśmy jaki to by był dobry pomysł pojechać do masajskiej wioski i po raz kolejny tłumaczyłam, że jedziemy na safari a nie do wiosek nastawionych na turystów. Kolejny raz zatrzymaliśmy się na drodze prowadzącej z Kinango do Samburu, jak zwykle, na poboczu, żeby rozprostować nogi. O. od razu zaczął protestować, że to niebezpiecznie tu stawać i do tej pory nie wiem skąd ten pomysł nigdy dotąd nie czuliśmy żadnego zagrożenia ze strony mieszkańców a chyba zapomniał, że jakoś nikt nas po drodze z Rwandy nie zjadł i nie miałam obaw, że stanie się to nagle na poboczu tej drogi, którą jechaliśmy już trzeci raz.
Docieramy do bramy Buchuma koło południa i czekamy, żeby nie wjechać za szybko, najwcześniej o 13tej bo jest jeszcze zbyt gorąco dla zwierząt chociaż słońce kryło się cienką warstwą chmur. Płacimy wstęp, tym razem to 30 $ dla obcokrajowców i 500 Kes (5 $ !!) dla O. , ale to nie jest tajemnica, że mieszkańcy Kenii płacą znacznie mniej, ja nie mam z tym problemu. Tym razem ponownie nie udało nam się skorzystać z campingu w parku z powodu rządowego rozporządzenia. Wybraliśmy wobec tego opcję pozostania wewnątrz parku w Voi Lodge, tyle że z własnym prowiantem bo wszystko zabraliśmy ze sobą jak poprzednio. Wjeżdżaliśmy do parku tym razem z jeszcze jedną parą, mieszkańcami Kenii, ale dość szybko straciliśmy ich samochód z oczu.
Pogoda była wspaniała. Nie było za gorąco, słońce schowało się za warstwą chmur, wiał dość silny wiatr. Niedługo po wjeździe do parku dostrzegliśmy pierwsze stado słoni. Ich ciała pokryte warstwą czerwonej ziemi pięknie odróżniały się na tle zielonej roślinności. Widać było różnicę od naszego ostatniego pobytu, wtedy pora deszczowa dopiero się zaczynała. Teraz już prawie się skończyła zostawiając po sobie soczystą zieleń. Niedługo potem zauważyliśmy samochód pary, która wjeżdżała z nami do parku. Po chwili już wiedzieliśmy dlaczego się zatrzymali. Na małym wzniesieniu siedział gepard. Rozglądał się i co jakiś czas zerkał w naszą stronę. Gepardy w przeciwieństwie do lwów polują głównie w ciągu dnia, samce tworzą czasami koalicje polując razem. Dowiedziono również, że w przeciwieństwie do tego, co do tej pory sądzono gepardy polują także w nocy np. podczas pełni księżyca, gdy jego rozproszone światło ułatwia im widzenie potencjalnej zdobyczy.
Pokonywaliśmy kolejne kilometry, teraz już zupełnie sami. O. obmyślił trasę częściowo pokrywającą się z tą, którą pokonaliśmy poprzednim razem. Przemek prowadził a my wypatrywaliśmy zwierząt przez otwarty dach. Zdążyłam zatęsknić za widokiem słoni, antylop, ale głównego celu naszej drugiej wizyty nadal nie widzieliśmy. To trochę jak szukanie igły w stogu siana w tym ogromnym pustym parku. Zatrzymaliśmy się przy jednym stadzie zebr, mijaliśmy kolejne wodopoje, wypatrzyliśmy żyrafy.
Skręciliśmy w kolejną drogę, stąd nie było już daleko do Aruba Dam, którą postanowiliśmy zostawić na kolejny dzień. Byliśmy tam poprzednim razem, ale teraz szukaliśmy konkretnie lwów, tam często można je spotkać. Najpierw dostrzegłam jednego drapieżnego ptaka na drzewie, po chwili Przemek zobaczył sępa, którego obecność mogła wskazywać na padlinę gdzieś w pobliżu. W oddali przechadzało się pokaźne stado słoni. Nie widzieliśmy co kryje droga za zakrętem.